W Anglii - do szkoły w mundurku, w USA - byle przyzwoicie
W poniedziałek polskie dzieci rozpoczęły nowy rok szkolny. Ale nie wszystkie. Bo mali Polacy mieszkający w Kalifornii chodzą do szkoły już od miesiąca, a ci na Malcie lekcje zaczną dopiero w październiku.
Data rozpoczęcia roku szkolnego to w wielu krajach kwestia umowna. Największe zróżnicowanie pod tym względem występuje w USA. - Uzależnione jest to od dystryktu, w którym się mieszka - tłumaczy Ala Sudol, białostoczanka, która prawie 20 lat temu przeprowadziła się do Kalifornii. - Obecnie mieszkamy w miejscowości Carmel i podlegamy pod tzw. Carmel Unified School District. W tym roku moje córki, Ananda i Julia, poszły do szkoły już 8 sierpnia. Ale w pobliskim Los Angeles, gdzie mieszkaliśmy przez kilkanaście lat, rok szkolny rozpoczął się 15 sierpnia. Zakończenie roku będzie na początku czerwca.
Z kolei na Malcie, gdzie mieszka inny białostoczanin - Adam Kardasz - wakacje trwają aż trzy miesiące - od końca czerwca do początku października. Tamtejsi uczniowie mają więc teraz lato w pełni. Rodzice nie muszą się specjalnie spieszyć z przygotowaniami ich pociech do szkół. Większość podręczników dzieciaki dostaną bowiem w szkole.
- My musimy tylko skompletować przybory szkolne: zeszyty, wyposażenie piórników, ołówki, kredki, temperówki, linijki - wylicza Adam Kardasz.
Jego syn, Iwo Kardasz - tak jak i inni uczniowie na Malcie - do szkoły musi chodzić w mundurku. Ten też muszą kupić rodzice - jeden na lato i jeden na zimę. Wyprawka szkolna - przybory oraz mundurek to koszt ok. 150 euro.
W kontekście wydatków pozytywnie wypada brytyjski system edukacji. Adam Kardasz ma porównanie, bo przez pierwsze dwa lata jego syn chodził do szkoły w Anglii.
- Nie wydałem w tym czasie na zeszyt czy ołówek nawet funta, bo w Anglii wszystkie materiały zapewniała szkoła - podkreśla białostoczanin. - Koszt pozostałych rzeczy, czyli stroju gimnastycznego, koszul, krawatów czy płaszcza przeciwdeszczowego i torby z logo szkoły nie przekraczał 50-60 funtów, co stanowiło zaledwie dniówkę nawet słabo zarabiającego robotnika.
A jak to wygląda w Stanach Zjednoczonych? Wszystko zależy od dystryktu.
- Im bogatsze miasto, tym więcej środków finansowych przekazywanych jest na szkoły - wyjaśnia Ala Sudol. - Niestety, cierpią na tym biedniejsze miasta i biedniejsze dzielnice. To, gdzie dziecko idzie do szkoły, uzależnione jest od adresu zamieszkania. Akurat nasz dystrykt szkolny Carmel cieszy się popularnością i uważany jest za jeden z najlepszych w Kalifornii. Zapewnia bowiem swoim uczniom nawet komputery do codziennego, domowego użytku (zwraca się je na wakacje) i wszystkie podręczniki. Opłaca też testy sprawdzające poziom wiedzy tym, którzy biorą udział w zaawansowanych kursach - po ich zaliczeniu uczeń szkoły średniej może mieć już zaliczone przedmioty uniwersyteckie.
W USA w szkołach publicznych nie ma obowiązku noszenia mundurków. Funkcjonuje natomiast tzw. dress code.
- Chodzi o to, by zachować zdrowy rozsądek. Nie wolno nakładać za krótkich spodenek czy bluzeczek na bardzo cienkich ramiączkach albo bez ramiączek. Zazwyczaj uczniowie wiedzą, co mogą, a czego nie powinni zakładać do szkoły - mówi Ala.
Mundurki nosi się natomiast w szkołach prywatnych i to, jak one wyglądają każda placówka ustala indywidualnie.
Tym, co odróżnia amerykańskie szkoły publiczne od polskich jest fakt, że dziecko co roku ma inny skład kolegów w klasie. Są placówki, gdzie przed początkiem nowego roku uczniowie ze wszystkich klas na danym poziomie edukacji są losowo mieszani i trafiają do innych grup rówieśniczych niż w poprzednim roku. To rozwiązanie ma po pierwsze sprzyjać lepszej integracji, a po drugie nauczyć przystosowywania się do zmian. Amerykańskie społeczeństwo jest bowiem jednym z najbardziej mobilnych na świecie - zmiana pracy i miejsca zamieszkania co kilka lat to w USA rzecz naturalna. System edukacji ma w tym pomagać. Z podobnego założenia wychodzą też Brytyjczycy. Tutaj jednak „wymianie” nie podlega cała klasa, a nauczyciel.
- Mój syn Aleks co roku miał nowego nauczyciela, a klasa poznawała go już pod koniec poprzedniego roku szkolnego - opowiada Izabela Waszczuk, białostoczanka, która mieszka w Stevenage w południowo-wschodniej Anglii. - Chodzi o to, by dzieci do żadnego się nie przywiązywały. To rozwiązanie pod kątem przyszłego, dorosłego życia - szefów przecież też się zmienia - śmieje się Iza.
Aleks, który w tej chwili ma 9 lat, poszedł do szkoły jako niespełna pięciolatek. Jego klasa liczy 27 osób.
- Wiedza, którą dzieci zdobywają w angielskiej szkole jest bardzo ogólna. Czy to dobrze, czy źle, trudno powiedzieć - rozważa Iza. - Nie ma rywalizacji o oceny, ale też „podciągania” na lepszy stopień. Są cztery poziomy grup uczniów w ramach jednej klasy - jedni uczą się wolno, drudzy nieco szybciej, jeszcze inni - bardzo szybko. I według tego przebiega edukacja. I znów pojawia się pytanie - czy to dobrze? Na pewno dzieci mniej się stresują. Kiedyś usłyszałam opinię, że potrzebni są ludzie i do sprzątania ulic, i do zarządzania firmami. A szkoła ma ich zapewnić.
Brytyjską szkołę dobrze wspomina Iwo, syn Adama Kardasza. W porównaniu do maltańskiej ta angielska wypada zdecydowanie pozytywniej.
- Z angielskiej szkoły Iwo wracał zasypując mnie wiadomościami o interesujących go rzeczach, a to o planetach czy gwiazdach, a to o drzewach, a to o morzach... A tu, na Malcie, to jakoś tak inaczej... - porównuje Adam. - Maltańskiej szkoły jakoś szczególnie nie kocha. Troszkę się w niej nudzi, może przez różnice programowe... Na Malcie przeskoczył bowiem rok do przodu, a mimo wszystko np. na matematyce powtarzał wiadomości z poprzedniego roku. Dzieciaki mają też chyba mniej wolności i mniej przerw na wybieganie się i wyhasanie. Mniej uwagi zwraca się też na zainteresowania dziecka, a bardziej realizuje sztywny program.
Aklimatyzacja Iwo i w jednej, i w drugiej placówce przebiegła bezproblemowo. Adam Kardasz śmieje się, że sam był bardziej zestresowany, niż jego syn zaczynający edukację szkolną
- Moje 5-letnie dziecko bez znajomości języka miało pójść do szkoły. Porozmawiałem o swoich obawach z dyrektorką. Ta uśmiechnęła się tylko i zapewniła, że naprawdę mają doświadczenie - wspomina. - Pierwszy dzień w szkole rozwiał moje obawy. Nauczycielka z uśmiechem, trochę na migi, trochę z moją pomocą zapytała Iwa, czym się interesuje i czym się lubi bawić.
Dinozaury? No pewnie, choć pokażę ci nasze dinozaury - usłyszał chłopiec. Przyniosła pudło z dinozaurami i ogromny model wulkanu. Iwo po 3 minutach rzucił do taty: No, idź już sobie. To szkoła! A po zajęciach był zadowolony i szczęśliwy.
- Byłem w szoku - wspomina Adam Kardasz. - Po trzech miesiącach Iwo zaczął mówić po angielsku, a po sześciu posługiwał się angielskim swobodnie. Do tego stopnia, że kiedy spotykaliśmy się z innymi polskimi rodzinami, zauważyliśmy ze zdumieniem, że dzieciaki rozmawiają między sobą głównie angielsku.
W Anglii rodzice nie muszą też codziennie siedzieć przy dzieciach i odrabiać z nimi lekcji. Chyba, że chcą.
- Aleks dostaje pracę domową tylko raz w tygodniu, w piątek. Musi ją przygotować na środę. Zajmuje mu to 15 minut, więc nie są to chyba zbyt skomplikowane zadania - zauważa Izabela Waszczuk.
Jest też pozytywnie zaskoczona zachowaniem dyrektorki szkoły. W szkole jej syna dyrektor nie jest postrachem, nie idzie się do niego na dywanik. To osoba, która wita uczniów w drzwiach szkoły, każdego po imieniu. To osoba, która organizuje różnego rodzaju wydarzenia i chwali uczniów za osiągnięcia. To wreszcie osoba, która zdejmuje szpilki i bierze udział w biegach na dzień sportu.
- Sama nigdy takiego dyrektora nie miałam - wspomina Izabela.