Uwielbiam końce świata. W Polsce też jeden znalazłem. Rozmowa z Markiem Niedźwieckim

Czytaj dalej
Fot. Anna Kaczmarz
Dorota Witt

Uwielbiam końce świata. W Polsce też jeden znalazłem. Rozmowa z Markiem Niedźwieckim

Dorota Witt

- Poczułem się, jakbym umarł i mógł się dowiedzieć, co ludzie o mnie myślą, co wniosłem w ich życie, co we mnie cenili, usłyszałem wszystkie te piękne słowa, które mówi się dopiero, gdy nam kogoś zabraknie. To budujący skutek tej mojej radiowej śmierci - mówi Marek Niedźwiecki. W Bydgoszczy, na Festiwalu Podróżnicy, będzie opowiadał o swojej miłości do Australii.

Nie mówmy o Trójce. Chyba powiedziano już nadto.

Nie mówmy. Choć spodziewam się, że podczas spotkań z uczestnikami festiwalu Podróżnicy od pytań o Trójkę nie ucieknę.

Australia pojawiła się w pana życiu przypadkiem.

Wiele osób uważa, że w życiu nie ma przypadków, a w moim życiu wszystko dzieje się przypadkowo. Najpierw do Australii wyjechała Iwona Żurawska, dziennikarka Trójki. W sobotniej Markomanii znalazło się miejsce na korespondencję z Australii – Iwona nadawała na żywo, co nie było wtedy wcale proste. U nas była 10. rano, u niej wieczór. Po jakimś czasie dziennikarze z czterech polonijnych rozgłośni radiowych: Perth, Adelajda, Melbourne i Sydney, wśród nich Iwona, zaprosili mnie do Australii. Był styczeń 1995 roku. To była transakcja wiązana – oni mi zaproszenie, ja im – spotkania z tamtejszą Polonią. W każdym z tych miejsc spędziłem tydzień, miałem więc okazję, by zaprzyjaźnić się z poznanymi ludźmi, zwłaszcza z moimi przewodnikami. Zdawałem też relacje do polskiego radia. Pamiętam, że za minutę rozmowy telefonicznej do Polski płaciłem 3 dolary i 20 centów. Od tego czasu byłem w Australii już 13 razy.

Jak Australia pana uwiodła?

To wyjątkowe miejsce, z kategorii tych, które uwielbiam – bo uwielbiam poznawać końce świata. Podobne wrażenia przywożę z Nowej Zelandii, tam byłem już trzy razy. Pamiętam dobrze pierwszy przylot do Australii. W Polsce panował duży mróz, spadło mnóstwo śniegu - kiedyś takie zimy u nas bywały… Na lotnisku w Perth byłem o 4. nad ranem. Piłem kawę i patrzyłem na wschodzące słońce. Dziś może zabrzmi to zabawnie, ale wtedy nie mogłem uwierzyć, że to możliwe – to była moja pierwsza podróż do innej strefy czasowej. Kiedy o tym myślę, przypominam sobie tamten zapach – powietrze było przesiąknięte olejkiem z eukaliptusów. Buchnęło na mnie z całą siłą - jakbym dostał obuchem w głowę. Australia ma jeszcze kilka kluczowych elementów, za które ją uwielbiam – ludzi, przyrodę, niesamowite widoki. Zjeździłem ją już wzdłuż i wszerz. Nigdy nie mam dosyć. I choć podróż jest bardzo męcząca, lot trwa 20 godzin, a po każdym powrocie obiecuję sobie – to już ostatni raz, szybko zaczynam planować kolejną wyprawę. Trzeba zarezerwować sobie na nią sporo czasu. Nigdy nie byłem w Australii krócej niż 5-6 tygodni. Pierwszy trzeba poświęcić na przystosowanie się do nowych warunków, tak innych niż te rodzime (po podróży znów będzie trzeba mieć kilka dni na powrót do rzeczywistości).

Początkowo poznawał pan Australię z tamtejszą Polonią. Co z takiej perspektywy widać?

I piękną przyrodę, jak ta w Kimberley National Park – moim ulubionym, i budzące podziw duże miasta, jak Sydney czy Melbourne. To zupełnie inny kraj, inna kultura, co też przykuwa uwagę. Cenię sobie też przestrzeń, która daje możliwość bycia samemu ze sobą. Znam kilka par, które wyjechały do Australii na kilka miesięcy, a nie wracają już od kilkunastu lat. Ja nie mógłbym zostać, nie miałem takiego pomysłu. Ale ja nie mógłbym zostać chyba w żadnym, nawet najpiękniejszym miejscu poza Polską.

A w Polsce też ma pan swój ulubiony koniec świata?

Tak, zdecydowanie. To Góry Izerskie. Byłem zdziwiony, gdy odkryłem w sobie zachwyt tym miejscem i górami w ogóle. W młodości cel rodzinnych wakacji był jeden – morze. Góry poznawałem powoli, po swojemu. Robię to od lat w ten sam sposób. Po prostu rankiem wychodzę z pensjonatu i spaceruję – i tak jakieś 20 km dziennie. Wspaniałe jest to, że można tak wędrować przez kolejne godziny i nie spotkać nikogo na szlaku.

Poczułem się jakbym umarł i mógł się dowiedzieć, co ludzie o mnie myślą, co wniosłem w ich życie, co we mnie cenili, usłyszałem wszystkie te piękne słowa, które mówi się dopiero, gdy nam kogoś zabraknie. To budujący skutek tej mojej radiowej śmierci.

To momentami może być niebezpieczne – 20 km marszu z samym sobą, 20 kilometrów z własnymi myślami…

Na trasie umiem wyłączyć myślenie i skupić się na danym miejscu, na pięknie przyrody. I wcale mi nie przeszkadza, że tą samą trasą wędruję już kolejny i kolejny raz. Za każdym razem zachwyca, bo góry o każdej porze wyglądają zupełnie inaczej.

A więc: samotnik?

Samotnik z wyboru. Bardzo dobrze mi z tym wyborem.

Ale wrażeń z podróży nie kolekcjonuje pan tylko dla siebie.

Chętnie się nimi dzielę przy okazji takich festiwali, jak ten bydgoski, ale regularnie także na blogu. Opowiadam w sieci np. o tym, co urzekło mnie w Indiach, Singapurze czy Tajlandii. Ważne są dla mnie zdjęcia. Mogą wiele o danym miejscu powiedzieć. Tych fotografii od zawsze robię chorobliwie dużo. Na początku zabierałem ze sobą dwa aparaty i wiele zapasowych klisz. Dziś zmieniło się tylko tyle, że pakuję do plecaka dwa aparaty cyfrowe. Po powrocie nie wyrzucam żadnych zdjęć. Każde może się przydać. Blog to dla mnie ważna przestrzeń, dzięki której mogę nawiązać kontakt ze słuchaczami. Nie, zaraz – z czytelnikami. Udostępniam swój adres mailowy, ale zablokowałem możliwość komentowania wpisów – po co mi nic niewnoszące opinie, pisane anonimowo w stylu „Co ty, człowieku, piszesz o jakiś bzdurach, o kupowaniu śliwek na bazarze?!”. Po co mi to? Ale listy są ważne. Przez chwilę po odejściu z Trójki nie publikowałem na blogu. Nie czułem takiej potrzeby. W dniu, w którym pojawił się pierwszy po tej przerwie wpis, moją skrzynkę wprost zasypały listy. Było ich ponad tysiąc. Oczywiście wszystkie przeczytałem, wszystkie zachowałem. Poczułem się, jakbym umarł i mógł się dowiedzieć, co ludzie o mnie myślą, co wniosłem w ich życie, co we mnie cenili, usłyszałem wszystkie te piękne słowa, które mówi się dopiero, gdy nam kogoś zabraknie. To budujący skutek tej mojej radiowej śmierci.

Przedwczesnej.

Ja już nic nie muszę – to podtytuł mojej nowej książki: „DyrdyMarki”. Jest w nich sporo radiowych opowieści, ale też historie z życia pozaradiowego, z podróży. Od ponad roku jestem emerytem. Kiedy trzy miesiące temu odchodziłem z Trójki, byłem przekonany, że radio mam już z głowy. Teraz, właśnie w związku z premierą, zacząłem bywać na nagraniach w różnych rozgłośniach. Emocje wracają. Spokojnie czekam, co przyniesie czas.

Pana praca to po części także podróże. Te zza żelaznej kurtyny miały pewnie wyjątkowy smak.

Właściwie przed 1989 rokiem jeździłem niewiele, ale rzeczywiście te nieliczne wyprawy zapadały w pamięć. W 1987 roku pierwszy raz w życiu pojechałem do Stanów Zjednoczonych. Byłem przekonany, że muszę chłonąć każdą minutę tej wyprawy, bo nic takiego już drugi raz mi się nie przydarzy. Zaproszenie do dziennikarzy z 20 krajów, w tym z Polski, wystosował ambasador USA. To była misja: ludzie z krajów, nazwijmy to, trzeciego świata, mieli zobaczyć, jak robi się amerykańskie radio. Niezapomnianą przygodą był wyjazd do Paryża na wywiad z Madonną, to był 1994 rok.

W „DyrdyMarkach” pisze pan, że początkowo wcale nie był pan zainteresowany tym wywiadem
.

Bo Madonna to nie był wtedy mój typ. Ale podczas tej rozmowy zobaczyłem jej inny, niewystudiowany wizerunek. Stałem się jej fanem. Dwa lata później znów jechałem do Paryża, tym razem by pomówić z Lionelem Richiem. To był też czas, kiedy w Kolonii rozmawiałem z Philem Collinsem. Każde z tych spotkań to dla mnie ważna historia, ale dziś pewnie już bym się na taką wyprawę nie porwał. Niech jeżdżą młodzi. Co innego gościć światowej sławy muzyka w swoim programie, stanąć w roli gospodarza. To ciągle bardzo lubię…

Dorota Witt

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.