Uwaga, kursant jedzie!
Gdzie jak gdzie, ale w szkołach nauki jazdy na pewno punkt widzenie zależy od punktu siedzenia. Oto przykład: Młoda, przebojowa pani stwierdziła, że źle poszło jej zaliczenie jazdy po mieście, bo egzaminator tak szeroko rozstawiał nogi, iż przy zmianie biegów zawadzała ręką o jego prawe kolano.
Egzaminator z kolei zarzuca owej pani, że, owszem, jej palce stykały się z jego kolanem, ale nie dlatego, że tak się rozsiadł, lecz dlatego, że celowo smyrała go po lewym udzie.
Płaczą, klną, porywają...
Tak już jest, że choć egzaminujący i egzaminowany jadą jednym autem, najczęściej nie jest im po drodze. W liczbach bezwzględnych wygląda to tak: na około 12 tys. kursantów, podchodzących co roku do egzaminu w Wojewódzkim Ośrodku Ruchu Drogowego w Łodzi, tylko 3 tys. zdaje za pierwszym podejściem. Ci nie wytykają egzaminatorom celowej złośliwości. Natomiast większość „odsianych” za niefart rzadko wini własne braki w sztuce kręcenia kółkiem. Frustracje pokażdym nieudanym podejściu przelewają na „czepiających się drobiazgów, wrednych egzaminatorów”.
Tymczasem - zauważa dyrektor WORD Łukasz Kucharski - podczas egzaminów na prawo jazdy niejeden zestresowany kursant wyprawia różne dziwne rzeczy. Na przykład rusza na zaciągniętym hamulcu ręcznym. Albo już w ruchu ulicznym poprawia ustawienie fotela lub bez widocznego powodu... zaczyna płakać jak bóbr.
Takie i podobne wpadki i potknięcia to nic, w porównaniu z traumatycznym przeżyciem, jakie zafundowała egzaminatorowi pewna oblana przez niego kursantka. Kiedy wysiadł z elki, żeby przesadzić ją na fotel pasażera i przejąć kierownicę, zdesperowana kobieta włączyła blokadę prawych drzwi, wcisnęła gaz i... odjechała.
Po kilkudziesięciu metrach zatrzymała się, a kiedy zziajany pościgiem egzaminator dobiegł do porywaczki, usłyszał: - Ile razy można w tym waszym p...lonym WORD zdawać na prawojazdy?
Szukała... krzywego koła
Nie egzaminator, lecz stres jest największym wrogiem „świeżaków” (żargonowa nazwa nowych kursantów) - przekonuje Łukasz Kucharski.
Codziennie o 7.30 rano pech wybiera swe ofiary przed placem manewrowym przy ul. Smutnej.
Oto wjeżdża na tak zwany rękaw młody chłopak i ze zdenerwowania myli pedały gazu i hamulca, żeby po sekundzie wykonać wszystkie „rozgrzewkowe” czynności płynnie i wyjechać na ulicę już bez kamienia panicznego strachu na piersi.
Niestety błaganie niebios, żeby sto razy trenowany manewr udał się ten najważniejszy, sto pierwszy raz, nie pomaga, gdy zdający jest kłębkiem nerwów. Właściciel jednej z łódzkich szkół opowiada, że kobieta przechodząc jak burza przez najtrudniejsze etapy szkolenia, na uwagę instruktora, że zaparkowała tyłem na „krzywych kołach”, przez uchyloną szybę zaczęła kontrolować... tylne lewe koło samochodu.
Że egzaminator też człowiek - przekonał się dwudziestolatek Adam Kawecki, gdy zakończył jazdę po mieście.
- Wszystko dobrze się zaczęło, ustawiłem fotel i lusterka. Na łuku stopa mi „drygała” nasprzęgle, ale potem szło jak po maśle. Gość jakiś taki naburmuszony. Koniec - kombinuję, ale jadę. Potem każe zaparkować, zgasić silnik, rozpiąć pasy, wysiąść. Co ja źle zrobiłem - myślę i mam ochotę go zamordować. Ale on jeszcze trochę mnie potrzymał w niepewności, aż wreszcie usłyszałem - zdał pan! Ledwo się powstrzymałem, żeby misia nie cmoknąć.
Żałosny początek, ale miły koniec miał też egzamin zdawany przez panią Izę:
- Na jeździe po mieście tak przygazowałam, że prawie wpadłam na słupek. Myślałam, że instruktor mnie obleje, ale spasował i kazał jechać w miasto. Szło mi dobrze do momentu, kiedy kazał wjechać w bramę i wyjechać na ulicę.
Ale problem w tym, że miał on fryzurę na afro i wszystko mi zasłaniał, więc delikatnie powiedziałam: - Czy mógłby pan wziąć głowę troszkę do przodu, bo mi zasłania. A on fuknął, aż mnie dreszcze przeszły. Po tym widać było, że chciał mnie oblać, bo kazał mi jeździć w najgorsze miejsca w mieście, ale nie dałam się i zdałam. Było to moje drugie podejście i na szczęście ostatnie.