Urzędnik Maciejowski ucieka przed SB i zostawia kamienicę. Kto ją przejmie?
Inwigilowany przez SB Roman Maciejowski, prawnik z Poznania, ucieka z Polski w 1969 roku. Jego kamienicą w niejasnych okolicznościach zaczyna zarządzać Wojciech Ż. Przez lata nabiera takiej pewności siebie, że zarabia na czynszach, straszy lokatorów eksmisjami, a w końcu występuje o przejęcie budynku. Działa przy biernej postawie urzędników.
Warszawa ma swoją aferę reprywatyzacyjną, gdzie przy biernej postawie instytucji różne osoby tanio przejmowały atrakcyjne nieruchomości. Także w Poznaniu budynki o niejasnym stanie prawnym stają się łakomym kąskiem.
Przy Limanowskiego 17, na Łazarzu, stoi przedwojenna kamienica. Według księgi wieczystej jej właścicielem nadal jest Roman Maciejowski, przed laty poznański prawnik, urzędnik i dziennikarz. W 1969 roku, inwigilowany przez SB, wraz z rodziną uciekł z Polski. Słuch po nim zaginął. Niektórzy twierdzą, choć twardych dowodów nie przedstawiają, że był Żydem i musiał wyjechać wskutek ówczesnej nagonki na „syjonistów”.
Śledczy oskarżyli Wojciecha Ż. o próbę przejęcia kamienicy. Proces, choć nie bez kłopotów, ruszył w zeszłym miesiącu
Jego kamienica przy dawnej ul. Kniewskiego wciąż jest zamieszkiwana przez kilkudziesięciu lokatorów. Od lat administruje ją Wojciech Ż. Przedstawia się jako jej właściciel, wyrobił sobie stosowną pieczątkę, od lokatorów pobiera czynsze, dłużników straszy eksmisjami, a zbyt „ciekawskiej” lokatorce wypowiedział umowę najmu. Wystąpił też o zasiedzenie budynku. Opowiada przy różnych okazjach, że podobnych nieruchomości ma więcej pod swoją pieczą. Niektóre proponuje na sprzedaż. Przez lata nikt nie interesował się jego działalnością.
Kłopotów narobił mu sąsiad
Tę historię poznaliśmy wskutek działań Jacka Olecha. To były wiceprezydent Inowrocławia, obecnie tamtejszy radny powiatowy. Jest także pełnomocnikiem rodziny Borowiaków, bogatych przedsiębiorców z Mogilna, którzy inwestują w poznańskie kamienice. Przy Limanowskiego, pod numerem 15, w odrestaurowanej kamienicy prowadzą niewielki hotel. Przez ścianę sąsiaduje on z Limanowskiego 17, czyli domem administrowanym przez Wojciecha Ż.
Lokatorzy z „siedemnastki” są przekonani, że Olech zainteresował się „ich” budynkiem, bo chce powiększyć hotel.
- Nie mamy takich planów - przekonuje Jacek Olech, pełnomocnik właścicieli hotelu z Limanowskiego 15. - Sprawą sąsiedniego budynku zainteresowałem się, bo chciałem omówić budowę płotu oddzielającego nasze posesje. Wtedy poznałem Wojciecha Ż., który przedstawił się jako właściciel. Tymczasem w księdze wieczystej sprawdziłem, że jest nim Roman Maciejowski urodzony w 1906 roku we Lwowie - dodaje.
Jacek Olech zlecił jednej z kancelarii prawnych sprawdzenie kamienicy z Limanowskiego 17. Z opinii prawników wynikało, że Wojciech Ż, zachowujący się jak właściciel, mógł dopuścić się oszustwa i działania na szkodę właściciela. A jeśli właściciel zmarł i nie ma spadkobierców, to miasto Poznań powinno przejąć tę nieruchomość. W 2015 roku Olech napisał więc do prezydenta Poznania Jacka Jaśkowiaka. Prosił, by miasto zainteresowało się możliwością przejęcia Limanowskiego 17. Z kolei prokuraturę zawiadomił o możliwości przywłaszczenia kamienicy przez administratora Wojciecha Ż. Olech wykazywał, że ten chce przejąć kamienicę, pobiera czynsze od lokatorów, a pieniądze, zamiast przekazać właścicielowi, zatrzymuje dla siebie.
Prokuratura wszczęła śledztwo, ale z pewnym zdziwieniem przyjęła aktywność Jacka Olecha. Śledczy nieoficjalnie sugerują, że może mieć ukryty cel i dlatego doniósł na sąsiada. Co na to Olech?
- Jestem samorządowcem, zależy mi więc na dobrej opinii oraz na tym, żeby w naszym kraju było sprawiedliwie. Każdy, a zwłaszcza radny, powinien zwracać uwagę na niepokojące zjawiska. Dlatego zawiadomiłem o działaniach administratora z sąsiedztwa - przekonuje Jacek Olech.
„Szlachcic jerozolimski” ucieka
Kamienica przy Limanowskiego 17 została wybudowana przed II wojną światową. Kiedyś należała do Szczepana Jeleńskiego, popularyzatora nauki, dyrektora poznańskiej Księgarni św. Wojciecha. Zmarł w 1949 roku. Wówczas wdowa po nim sprzedała budynek Maciejowskiemu. Nowy właściciel zapłacił 2,75 mln ówczesnych złotówek.
Jakie motywy przyświecały Maciejowskiemu, że kupił budynek z mieszkańcami? Traktował to jako lokatę pieniędzy w powojennej zawierusze?
Wiadomo, że w Polsce ludowej właściciel kamienicy miewał gorszą pozycję niż dozorca. Musiał liczyć się z lokatorami z kwaterunku, niskimi wpływami z czynszów. Zresztą Maciejowski nigdy nie zamieszkał przy Limanowskiego. Wynajmował dwa pokoje z kuchnią przy Pl. Wielkopolskim. Lokatorzy - ci związani z Limanowskiego od wielu lat - kojarzą go jak przez mgłę. Sugerują, że był Żydem i uciekł do Izraela.
- Panie, to był chyba „szlachcic jerozolimski”. Czy to źle? Nie, przecież szef kościoła i jego 12 pomocników było Żydami. A obecnie połowa Watykanu to szlachta jerozolimska - mówi wieloletni lokator, a jego żona wymownym gestem demonstruje, jakie sterty książek starszy pan przeczytał o Żydach. Romana Maciejowskiego, jak oboje twierdzą, nigdy nie widzieli. Jedynie o nim słyszeli.
Poznański IPN udostępnił nam materiały dotyczące Maciejowskiego i jego nagłego wyjazdu. Nie wynika z nich, że był Żydem. Obszerne dokumenty mówią, że w 1969 roku uciekł z Polski z żoną i 14-letnim synem Arturem. Wcześniej był inwigilowany przez SB, podejrzewano go o „zdradę ojczyzny”, bo m.in. pisywał artykuły do prasy polonijnej niepochlebne dla PRL-owskiej władzy.
Wszystko wskazuje, że już po ucieczce Maciejowskiego w kamienicy pojawił się Wojciech Ż. Przejął administrowanie od poprzedniego zarządcy - Marii Michałowskiej, która była żoną poznańskiego sędziego i prawdopodobnie znajomą Maciejowskiego.
Z czasem kamienica zaczęła podupadać. W latach 80. poznański Urząd Miasta przekazał na jej remont 846 tys. zł. Wpisał swoje roszczenia na hipotekę nieruchomości. Dziś te roszczenia nadal widnieją w księdze wieczystej, ale są niewiele warte, bo zaledwie 84 zł i 60 groszy. To efekt denominacji, do które doszło w Polsce w latach 90.
Okazja czyni właściciela
Na początku lat 90. w Polsce zmienia się ustrój. Administrator Wojciech Ż. chce pozbyć się kamienicy. Kilka razy prosi urzędników o przejęcie budynku, bo właściciel wyjechał, a on nie ma od niego żadnych pełnomocnictw. W pismach wprost przyznaje, że nie ma prawa pobierać czynszów i oficjalnie przestaje być zarządcą Limanowskiego 17. Już wtedy „luźno” podchodził do różnych faktów. W jednym piśmie do urzędu podał, że właściciel zaledwie kilkanaście lat wcześniej wyjechał do USA. W innym przekonywał, że Maciejowski przebywa za oceanem już od zakończenia II wojny światowej.
Jednak instytucje, czyli Urząd Miasta oraz GEOPOZ, nie kwapiły się do przejęcia budynku. Urzędniczka Bogumiła Szukalska odpisała Wojciechowi Ż, że sprawa jest skomplikowana. Ostatecznie, w połowie lat 90., stwierdziła, że nie ma podstaw prawnych, by miasto przejęło ten budynek. Bo przecież kamienica ma właściciela, czyli Romana Maciejowskiego.
W efekcie, gdy urzędnicy umyli ręce, Wojciech Ż. wrócił do kamienicy. Bez tytułu prawnego pobierał od mieszkańców czynsze, podpisywał umowy z nowymi najemcami, a dłużnikom nie pobłażał i w sądzie uzyskiwał nakazy zapłaty zaległego czynszu. Pozywał nawet o kilkaset złotych zaległości. Sądy szły jemu na rękę i wydawały nakazy zapłaty. Prawnicy, którzy widzieli te orzeczenia, dziwią się, że nikt nie zadał pytania: jakim prawem Wojciech Ż. w ogóle pobiera czynsze?
Nie niepokojony przez nikogo Wojciech Ż. w 2010 roku poszedł krok dalej. Wystąpił o zasiedzenie Limanowskiego 17, czyli przejęcie kamienicy na własność.
Zła wiara, złe zeznania
We wniosku o zasiedzenie określił wartość budynku na zaledwie 200 tys. zł. Dzięki temu musiał uiścić tylko 2 tys. zł kosztów sądowych.
Kto wie, jak zakończyłaby się sprawa, gdyby Wojciech Ż. „lepiej” przygotował się do późniejszego przesłuchania. Najpierw jednak, w piśmie do sądu, przedstawił taką oto wersję wydarzeń: właściciel Maciejowski opuścił Polskę w latach 60., kamienica trafiła w ręce komitetu osiedlowego (odpowiednik obecnej rady osiedla), a on zaczął nią administrować od 1 stycznia 1967 roku. Od tamtej daty włada nią jako właściciel, reguluje wszelkie zobowiązania, odbiera korespondencję, płaci podatek od nieruchomości.
Sąd wezwał go do wskazania adresu Maciejowskiego. Potem, za pomocą niewielkich ogłoszeń, sąd wezwał do zgłaszania się wszystkich zainteresowanych. Ukazały się na tablicy w Urzędzie Miasta oraz w „Gazecie Wyborczej”. Nikt się nie zgłosił. Sąd wyznaczył termin posiedzenia.
W sądzie, podczas swojego przesłuchania, Wojciech Ż. zmienił opowieść. Zeznał, że pojawił się w kamienicy w 1978 roku i przez kolejne lata czynsze rozliczał z komitetem osiedlowym. Zapewniał, że w okresie transformacji usilnie szukał właściciela Romana Maciejowskiego. Ponoć pisał do Izraela, do ambasady USA. Żadnych dowodów tych poszukiwań nie przedstawił. A sąd nie dociekał, czy rzeczywiście szukał.
Kluczowy okazał się fragment zeznań, w którym stwierdził, że właścicielem poczuł się dopiero w latach 90., w okresie transformacji. W efekcie w grudniu 2011 roku sąd odmówił mu prawa zasiedzenia. Bo Wojciech Ż. wie, że kamienica ma właściciela i zgodnie z przepisami może ją zasiedzieć jedynie „złej wierze”, czyli po 30 latach.
- Przyjmując najkorzystniejszą interpretację, że lata 90. rozpoczęły się w 1990 roku, to okres 30 lat zasiedzenia upływa 1 stycznia 2020 roku - wskazał sąd.
Próba prostowania transformacji
Wojciechowi Ż. nie spodobała się taka konkluzja. Próbował podważyć protokół z posiedzenia, podczas którego zapisano jego zeznania. Przy pomocy swojego adwokata Czesława Domagały przekonywał, że transformacja rozpoczęła się w Polsce już w latach 80. Zarzucał również, że źle zapisano jego słowa.
Poznańskie sądy zdania nie zmieniły. W dwóch instancjach wskazały, że kwestionowanie protokołu wynika z niezadowolenia z rozstrzygnięcia, a o zasiedzeniu można mówić najwcześniej w 2020 roku.
Sprawa trafiła na półkę, Wojciech Ż. nadal pobierał czynsze. Sąd nie ustanowił kuratora dla kamienicy. Nikt na poważnie nie rozpoczął poszukiwań Romana Maciejowskiego i jego rodziny.
- To błędne założenie, że sąd sam z siebie ma wyznaczyć kuratora. Jego rolą nie jest inicjowanie poszukiwań prawowitego właściciela i jego spadkobierców. W sprawie o zasiedzenie, zgodnie z przepisami, sąd zamieścił stosowne ogłoszenia. Nikt nie zareagował, ale takie ogłoszenia w gazecie czy na tablicy często odnoszą skutek. Są ludzie, którzy je czytają i reagują - zapewnia sędzia Joanna Ciesielska-Borowiec, rzecznik poznańskiego Sądu Okręgowego.
Jest śledztwo, są zarzuty
Wojciech Ż. przegrał sprawę o zasiedzenie, ale pozostał administratorem. Jego kłopoty zaczęły się dopiero w 2015 roku, kiedy pisma do instytucji zaczął słać wspomniany wcześniej Jacek Olech, sąsiad z Limanowskiego. Po jego zawiadomieniu, prokuratura i policja wszczęły śledztwo.
Wojciecha Ż. najpierw przesłuchano w charakterze świadka. Składając zeznania, jak każdy świadek, miał obowiązek mówienia prawdy. Czy rzeczywiście złożył wiarygodne zeznania?
Podczas przesłuchania na policji przedstawił kolejną już wersję. Tym razem wskazał, że osobiście poznał właściciela. Zeznał, że kamienicą administruje od 1970 roku, a Roman Maciejowski oficjalnie zwrócił się wówczas do władz o prowadzenie nadzoru nad kamienicą z powodu wyjazdu, chyba do Izraela. Wojewódzka Rada Narodowa miała skierować Maciejowskiego właśnie do Wojciecha Ż. W efekcie on zajął się kamienicą i dba o nią do dzisiaj. Jego miesięczny zysk, jak podał do protokołu, to 2-3 tys. zł.
Po zeznaniach wielu lokatorów i analizie dokumentów, w marcu 2016 roku prokurator Marek Świtała postawił Wojciechowi Ż. zarzut przywłaszczenia kamienicy. Na przesłuchaniu w charakterze podejrzanego pan administrator przedstawił następną wersję.
Tym razem mówił, że Maciejowskiego nigdy nie poznał, a zarządzenie kamienicą zaproponował mu komitet osiedlowy z poznańskiego Łazarza. Na spotkaniu miała być obecna Maria Michałowska, rzekomo pełnomocnik właściciela. Początkowo rozliczał się z nią, ale ponoć w 1977 roku widział ją po raz ostatni. Dlatego pieniądze zaczął oddawać do komitetu osiedlowego Łazarz Zachód.
Dodał, że gdy na przełomie lat 80. i 90. nastąpiła transformacja, został sam z kamienicą i nikt się nią nie interesował. Zapowiedział, że już za kilka lat uzyska prawo do jej zasiedzenia i zostanie wpisany do księgi wieczystej jako właściciel.
Lokator: mówił, że nas lubi
Mieszkańcy kamienicy, w swoich zeznaniach złożonych na policji, nie wystawili laurki Wojciechowi Ż. Z niektórymi z nich rozmawialiśmy osobiście. Skarżyli się nam na brak remontów w kamienicy, konieczność ogrzewania mieszkań piecami kaflowymi, ponadto boją się, że będą musieli opuścić mieszkania. Opowiadają też, że kilka lat temu Wojciech Ż. chciał radykalnie podwyższyć czynsze, ale się zbuntowali. Jak twierdzi jedna z rodzin, wtedy samozwańczy właściciel nieco spuścił z tonu, z każdym na osobności ustalał wysokość czynszu. Podobno zakazał „chwalenia się” innym lokatorom, ile każdej z rodzin udało się utargować.
Lokatorka Jolanta, którą Wojciech Ż. chciał eksmitować za niepłacenie czynszu:
- On panoszy się, jak właściciel. Tak też się podpisuje. Kiedyś zimą poślizgnęłam się na stopniu, bo nie było posypane. Chciałam starać się o odszkodowanie, pytałam go o numer polisy kamienicy, ale twierdził, że nie może jej odszukać.
Lokatorka Adela, żona dozorcy: - Pytaliśmy go o możliwość wykupu mieszkania. Powiedział, że za 80 tys. Nie było nas stać.
Lokatorka Małgorzata: - Interesują go tylko pieniądze. Nigdy nie rozliczył się ze zużycia wody. Brał stawkę dwa razy wyższą niż wynika to z danych Aquanetu. Był remont instalacji gazowej, ale tylko dlatego, że gazownia groziła odcięciem gazu. Chciał mnie wyrzucić z budynku, bo zadawałam mu różne pytania dotyczące kamienicy i kwestii prawnych.
Lokator Maciej: - Pobiera czynsz, choć nie ma żadnego umocowania prawnego. Płacimy mu, choć moglibyśmy wcale tego nie robić.
Lokator Piotr: - Twierdził, że kamienica jest nieopłacalna i on do niej dokłada. Mówił jednak, że jej nie sprzedaje, bo lubi nas, czyli lokatorów.
Proces za 2,6 mln złotych
W czerwcu 2016 roku prokurator Marek Świtała skierował do sądu akt oskarżenia przeciwko Wojciechowi Ż. Za próbę przywłaszczenia kamienicy o wartości 2,6 mln zł. Taką wycenę przedstawił biegły.
Śledczy na tym poprzestali i nie szukali Romana Maciejowskiego ani jego spadkobierców. Nie weryfikowali również wiarygodności poszczególnych zeznań Wojciecha Ż.
- To nie było przedmiotem śledztwa - stwierdza prokurator Świtała.
Akt oskarżenia trafił do poznańskiego Sądu Okręgowego, ale proces mógł się w ogóle nie rozpocząć. Sędzia Antoni Łuczak uznał opowieści Wojciecha Ż. za wiarygodne i ocenił, że nie ma podstaw do jego oskarżenia. Sprawę nieprawomocnie umorzył.
- Nie sposób przyjąć, by oskarżony działał wbrew woli i prawom właściciela. Do połowy lat 90. starał się ustalić właściciela i przekazać zarząd nad nieruchomością. Dopiero w sytuacji nieskuteczności tych prób stał się faktycznym posiadaczem samoistnym. Oskarżony zarządza nieruchomością, pobiera pożytki, ale nie narusza prawa własności. Nie sposób przyjąć, że w przypadku ujawnienia się właściciela podjąłby próbę jakiegokolwiek działania utrudniającego wykonywanie mu swoich praw. Kwestia wynagrodzenia za sprawowany zarząd i całości rozliczeń finansowych jest kwestią cywilną pomiędzy Wojciechem Ż., a właścicielem nieruchomości - tak decyzję o umorzeniu uzasadnił sędzia Antoni Łuczak.
Czyżby ustalił, że Roman Maciejowski żyje, zgłosi się po kamienicę i sam rozliczy się z administratorem? - Sędzia miał na myśli, że te kwestie mogłyby zostać rozpatrzone na drodze cywilnej, a nie karnej - podkreśla sędzia Joanna Ciesielska-Borowiec, rzecznik Sądu Okręgowego.
Prokuratura nie zgodziła się z decyzją sędziego Łuczaka i zażaliła się do Sądu Apelacyjnego. Ten pod koniec grudnia 2016 roku nakazał przeprowadzenia procesu. Bo trzeba przeanalizować dowody, zeznania świadków i dokumenty.
Proces ruszył 16 lutego w poznańskim Sądzie Okręgowym. Wojciech Ż. złożył wówczas wyjaśnienia. Zaskoczył kolejną koncepcję. Tym razem stwierdził, że... padł ofiarą tzw. czyścicieli kamienic. Tak określił Piotra Śrubę, który rzeczywiście jest nazywany czyścicielem oraz Jacka Olecha, pełnomocnika właścicieli hotelu z Limanowskiego 15.
- Śruba i Olech chcieli przejąć kamienicę, którą zarządzam. Gdy odmówiłem, zaczęły się szykany. Ale gdyby pojawił się prawowity właściciel, oddałbym kamienicę - wyjaśnił Wojciech Ż. podczas lutowej rozprawy.
Kamienica może wrócić do rodziny właściciela. Jednak jej dotychczasowe poszukiwania zakończyły się fiaskiem.
Na swoją obronę dodał, że kiedyś zarządzał inną kamienicą o niejasnym stanie prawnym. Znajduje się przy ul. Dąbrowskiego 36 w Poznaniu. Oddał ją, bo wspólnie z inną administratorką miał odnaleźć właścicielkę z Zabrza. Powiedział, że administruje jeszcze budynkiem przy Niegolewskich 24 w Poznaniu, który w części nie ma ustalonego właściciela. Nie dodał, że pod tym adresem jego syn Jarosław prowadzi hostel.
Magister bez studiów
Wojciech Ż. to człowiek starszej daty. Urodził się w 1940 roku, a jego biuro na poznańskim Łazarzu może służyć za scenerię filmów dotyczących zamierzchłych czasów. Skrzypiące drzwi i krzesła, prawie stuletnie meble, sterty zakurzonych dokumentów, pajęczyna pod sufitem, na stole wiele pieczątek. Zamiast komputera, stara maszyna do pisania, na której wytwarza pisma do lokatorów. Poszliśmy tam, bo byliśmy ciekawi, jaką ma „wersję dla prasy”.
W rozmowie zapewniał, że jest absolwentem prawa z roku 1966, choć z aktu oskarżenia wynika, że ma wykształcenie średnie ekonomiczne. I choć jest oskarżonym, twierdził, że nie wie, w jakim charakterze występuje w sądzie.
- Pytałem sądu, czy ja coś porwałem? Czy ja coś zabrałem? Mój adwokat sugeruje, że prokurator zabrnął w koszty tej sprawy, dlatego ona jeszcze trwa - wyjaśnia Wojciech Ż.
Dlaczego lokatorzy z Limanowskiego 17 mają płacić czynsze na konto jego syna?
Wojciech Ż. przyznał, że jest emerytem i gdyby wykazał dochody, straciłby zasiłek. Zapewniał przy tym, że ostatnio musiał dołożyć do kamienicy. Na dowód pokazał wyliczenia sporządzone na starej maszynie do pisania. Podkreślał, że przez lata swojej kariery miał w administrowaniu około 100 kamienic, niektóre z nieuregulowanym stanem prawnym. Stwierdził, że właściciela Limanowskiego 17, czyli Romana Maciejowskiego, który chyba był „wyznania mojżeszowego”, nigdy nie poznał. A kamienicę w administrowanie przejął od Marii Michałowskiej, która zajmowała się budynkiem w latach 60.
Jakie ma plany? Dlaczego w sądzie walczył o zasiedzenie kamienicy?
Odpowiedział, że wniosek o zasiedzenie złożył ze 2 lata temu w odpowiedzi na rzekome zakusy tzw. czyścicieli kamienic. Tymczasem, jak wynika z dokumentów, wniosek o zasiedzenie złożył 7 lat temu. Zapewniał nas także, że na zasiedzeniu wcale mu nie zależało, a gdy sąd mu odmówił, to nie składał zażalenia. To kolejna nieprawda, bo wraz ze swoim adwokatem, w dwóch instancjach, zażarcie walczył o zmianę niekorzystnego dla siebie orzeczenia.
- Mnie nie zależy na przejęciu kamienicy, lecz na tych starych lokatorach, żeby nikt ich stamtąd nie wywalił i nie powiększył hotelu. Dopóki nie przyszli do mnie ci czyściciele z sąsiedniej kamienicy, wszystko było w porządku - ciągnie swoją opowieść.
Administrator przedstawia różne wersje. Ostatnio przekonywał sąd, że stał się następną ofiarą „czyścicieli kamienic”.
Rodzina i pociotkowie
Chcąc sprawdzić wersję o rzekomej zemście „czyścicieli kamienic”, zadzwoniliśmy do Piotra Śruby. Jest znany jako „czyściciel”. Ma proces karny, w którym jest oskarżony o nękanie lokatorów z różnych kamieniec. Początkowo nie chciał wypowiadać się pod nazwiskiem, ale zmienił zdanie, gdy powiedzieliśmy, co na jego temat powiedział w sądzie Wojciech Ż.
Część osób twierdzi, że Maciejowski był Żydem i dlatego wyjechał. Ale z akt w IPN-ie wynika, że powody ucieczki były zupełnie inne
- Wypowiada się o mnie w negatywny sposób? Jestem zdziwiony, bo prowadziliśmy rozmowy w miłej atmosferze - opowiada Piotr Śruba. - Kilka lat temu reprezentowałem państwa Borowiaków, czyli właścicieli kamienicy z Limanowskiego 15. To eleganccy, w porządku ludzie. Chcieli powiększyć swój hotel i kupić całą „siedemnastkę”. W ich imieniu rozmawiałem z panem Ż. Mówił wtedy, że kamienicę może sprzedać, że ma wszystkie papiery wyprostowane i ją zasiedział. Twierdził też, że poprzedni właściciel był Żydem i w 1968 roku dostał 24 godziny na spakowanie się i ucieczkę z Polski. Zaznaczył, że jedyny problem w sprzedaniu Limanowskiego 17 polega na tym, że w tym budynku kilka mieszkań zajmuje jego rodzina, jacyś pociotkowie. Miał z nimi porozmawiać, bo my mieliśmy do zaproponowania inne mieszkania na wynajem. W czasie rozmów proponował mi zresztą inny budynek do sprzedania, jakąś willę miejską niedaleko pętli górczyńskiej. Ale rozmowy zostały zerwane. Bo włączył się do nich pan Jacek Olech, pełnomocnik rodziny Borowiaków. Wojciech Ż. po rozmowie z nim był wystraszony i zaznaczył, że kończy wszelkie rozmowy. Nie wiem, co się wydarzyło między nimi - dodaje Śruba.
Co na to Jacek Olech? Jak komentuje słowa Piotra Śruby, że właściciele hotelu z Limanowskiego 15 jednak chcieli robić interesy z Wojciechem Ż.?
- Ja w takich rozmowach nie uczestniczyłem i nic o nich nie wiem. Rozmawiałem z panem Wojciechem Ż. jedynie o postawieniu płoty między naszymi nieruchomościami - zapewnia Jacek Olech.
Kto przejmie kamienicę?
Prawnicy, z którymi rozmawialiśmy o tej historii, podkreślają, że miasto już dawno temu mogło inaczej załatwić sprawę. Czyli dążyć do odnalezienia Romana Maciejowskiego i jego spadkobierców lub wystąpić do sądu o ustanowienie kuratora dla opuszczonej kamienicy. Taki kurator, nadzorowany przez sąd, powinien wykazywać, że rzeczywiście szuka właściciela.
Z kolei administrator Wojciech Ż., który od lat pobiera czynsze, powinien wpłacać pieniądze do depozytu, a nie brać je do własnej kieszeni. Ponadto, zdaniem prawników, jeśli nie uda się odnaleźć właściciela i jego spadkobierców, to miasto Poznań ma największe szanse na zostanie nowym właścicielem. Wynika to z zapisów kodeksu cywilnego.
Co teraz zrobią urzędnicy i dlaczego w latach 90. umyli ręce od sprawy?
- Trudno mi oceniać, na jakiej podstawie w latach 90. urzędnicy odmówili przejęcia kamienicy. Może zabrakło wtedy determinacji? - zastanawia się Bartosz Guss, dyrektor Wydziału Gospodarki Nieruchomościami w poznańskim Urzędzie Miasta.
- Na pewno ta historia jest skomplikowana i nadaje się na konferencję naukową lub fakultet na wydziale prawa. W ostatnich dwóch latach zrobiliśmy jednak sporo, aby temat wyjaśnić. Jeśli pan uważa, że to mało, ma pan prawo do własnej oceny. Wiemy, że w kamienicy jest administrator, który rości sobie prawo do jej zasiedzenia. W mojej ocenie nie ma do tego podstaw. Wiemy też, że Roman Maciejowski miał żonę i syna. Zakładamy, że on nie żyje, ale nie wiemy, co z synem i kolejnymi spadkobiercami. Ustalaliśmy to w polskim konsulacie w Kanadzie, bo według naszej wiedzy tam mogła wyjechać rodzina Maciejowskich. Otrzymaliśmy odpowiedź, że w Ameryce Północnej nie ma prowadzonych rejestrów osób zmarłych. To komplikuje sytuację, bo nie mamy dowodu, że właściciel nie żyje. Dlatego nie sposób składać wniosku spadkowego, bo każdy sędzia poprosi nas o dowody, że pan Maciejowski i jego spadkobiercy nie żyją.
Urzędnicy mają teraz kilka koncepcji. Jedna z nich zakłada, że zaproponują mieszkańcom z Limanowskiego 17, aby jedna z miejskich spółek stała się zarządcą kamienicy. Kolejny scenariusz to wystąpienie do sądu o ustanowienie kuratora dla kamienicy.
Oba rozwiązania, jak przyznaje Bartosz Guss, są jednak tymczasowe. - Ostatecznym krokiem może być nasz wniosek do sądu o uznanie Romana Maciejowskiego za osobę zmarłą. To spowodowałoby, że sąd wezwałby potencjalnych spadkobierców do ujawnienia się. Gdyby się nie zgłosili, miasto miałoby prawną możliwość przejęcia tej nieruchomości na własność - stwierdza Bartosz Guss.
W sądzie usłyszeliśmy nieoficjalnie, że o ile uznanie Romana Maciejowskiego za zmarłego może być formalnością, bo dziś miałby 111 lat, to inaczej może być z jego synem. Artur w tym roku skończyłby 62 lata. Możliwe, że gdzieś w świecie żyje i ma dzieci. One również mają prawa do kamienicy przy Limanowskiego 17, na której uwłaszczyć się chciałaby niejedna osoba.