Urszula Wiszowata wyjechała z Białegostoku i trafiła na salony Chanel
Kiedy Urszula Wiszowata wyjechała do Ameryki w Białymstoku nie było jeszcze galerii handlowych. Zachwycił ją kolorowy, amerykański świat. I chociaż na początku jeździła starym, białym fordem, dzięki uporowi i konsekwencji już po kilku latach pracowała dla Chanel. Teraz wróciła do Polski i chce uczyć innych, jak wykorzystywać swoje szanse
Wyjechałaś z Białegostoku w wieku 18 lat. Jaki był powód, pierwszy impuls?
Kiedy byłam nastolatką pierwszy raz pojechałam do Stanów do cioci. Spędziłam tam całe wakacje. To był przecudowny okres, bo poczułam się szczęśliwym dzieckiem w tym kolorowym, amerykańskim świecie. Tam wszystko było dostępne. U nas nie było czegoś takiego jak galerie handlowe. Centrum Park przy dworcu to był szczyt marzeń, a wszyscy ubierali się na Kawaleryjskiej. Trafiłam do Ameryki i zachłysnęłam się nią.
Nie chciałaś zostać w Białymstoku?
Nie chciałam, ale nie dlatego, że coś z Białymstokiem jest nie tak. Chciałam dla siebie czegoś innego. Wiedziałam, że na uniwerku w Białymstoku marnuję swój czas, który mogłabym poświecić na edukację gdzieś indziej i awansować szybciej. Ameryka gwarantowała mi to, więc nie miałam wątpliwości.
Jaka była Twoja pierwsza praca po wyjeździe?
Najpierw byłam asystentką w salonie kosmetycznym, umawiałam klientki. Wtedy mogłam zawsze rozmawiać z nimi i dopytywać o ich sukcesy. Wtedy też jednocześnie uczyłam się w college’u. Studiowałam zarządzanie hotelami i restauracjami. Było mnie stać na sześć przedmiotów w semestrze. Żyłam od rachunku do rachunku, jeździłam starym, białym fordem, ale zawsze miałam do tego dystans, a moi znajomi się z tego śmiali. W pozytywnym sensie. Później byłam sekretarką w serwisie sprzątającym. Poznałam te wszystkie panie, które sprzątały. One są w wieku mojej mamy, bardzo ciężko pracowały, żeby odłożyć każdy cent i wysłać pieniądze do Polski swoim dzieciom na studia. Serce się krajało. To równie dobrze mogła być moja mama. Jeszcze później przyszedł czas na opiekę nad dziećmi. Byłam prawą ręką jednej z mam. Miałam z dziećmi świetny kontakt, chociaż tak naprawdę byłam ich dziewczyną od przywożenia ze szkoły i spędzania wolnego czasu. Ale w międzyczasie skończyłam studia i zaczęłam pracować w centrum konferencyjnym, które obsługiwało sektor edukacyjny.
To był dla Ciebie trudny okres?
Tak, bo wtedy robiłam wiele rzeczy naraz. Pilnowałam dzieciaków, kończyłam jedne studia, dostałam się do drugiej szkoły. Jeszcze to centrum konferencyjne i dorywcze prace. Było tak, że spałam w samochodzie i tylko zmieniałam ubrania między jedną pracą a drugą.
Kolejny kierunek studiów był bardziej trafiony?
Zdecydowanie. Dostałam się do Temple University w Filadelfii. Chociaż chciałam studiować zasoby ludzkie, rodzina namówiła mnie na finanse. Byłam wtedy przerażona. Myślałam: co ja będę robiła w tych finansach, co to w ogóle znaczy „finanse”? Studia były strasznie trudne i bardzo drogie. Semestr kosztował jakieś 50 tys. dolarów. Wtedy moja ciocia z wujkiem przygarnęli mnie do siebie, żebym mogła kontynuować naukę przy ich wsparciu rodzinnym i finansowym, postarałam się o stypendium, ale nadal mi brakowało. Naprawdę kombinowałam na różne sposoby.
I wtedy los się do Ciebie uśmiechnął.
Zawsze byłam bardzo otwarta na ludzi i pomagałam, ale nigdy nie robiłam tego, żeby to procentowało. Ale poznałam swoją Denise… To kobieta, która była na samej górze piramidy, na której ja zawsze chciałam być. Imponowała mi ona sama, jej rodzina. A ja byłam jej prawą ręką, która zarządzała domem, organizowała eventy, bukowała bilety. Wtedy też nauczyłam się podejścia do biznesu - nie ilość, ale jakość.
Jak to jest według Pani: nasze życie zależy od osób, które spotkamy na swojej drodze czy raczej od trudnej pracy?
Jedno i drugie. Magnetyzujemy do siebie osoby, które są do nas podobne. Ja naprawdę wierzę w karmę. Nagle na naszej drodze stają ludzie, którzy są nam pisani. Ale to od nas później zależy, jak podtrzymujemy te relacje. Albo w nie inwestujemy albo z nich korzystamy. Rzeczywiście było tak, że nigdy nie szukałam pracy do momentu Chanel.
Jak się zaczęła ta przygoda?
Od uczelni. Tam zdobyłam doświadczenie, ale nie na zajęciach. Na jednych z ostatnich zaliczeń musieliśmy sprzedać produkt - całą strategię, wizję. Każdy ma w życiu momenty na błyśnięcie i ja te momenty wykorzystywałam. Po zajęciach podeszła do mnie pewna Hiszpanka i powiedziała: chciałabym, żebyś pracowała ze mną nad finansami szkoły. Zrobiłam wielkie oczy, zrezygnowałam z pracy u Denise. Zaczęłam pracować na uczelni i obracać wielkimi pieniędzmi.
Czy to była satysfakcjonująca praca?
To była idealna praca na start mojej kariery w finansach. Dobrze wspominam ten okres, ale uniwerek jest instytucją non-profit. Brakowało mi w tym wszystkim biznesu. Chciałam zmieniać, wprowadzać, ulepszać, pchać do przodu, a tam ciągle mnie ktoś stopował. Stwierdziłam, że czas spróbować czegoś innego. I to był moment, w którym po raz pierwszy naprawdę zaczęłam szukać pracy. Zadzwonił do mnie rekruter z Deloitte. Miałam zająć się wdrożeniem systemów rekrutacyjnych do Harvardu oraz do Yale i przenieść się do San Francisco. Zastanawiałam się czy na pewno mówi do mnie. W międzyczasie aplikowałam jeszcze do Chanel. Starałam się o obie prace jednocześnie.
Na której bardziej Ci zależało?
Zdecydowanie na Chanel. Od początku chciałam pracować w branży muzycznej albo modowej. Tak naprawdę już po pierwszej rozmowie wiedziałam, że mam tę pracę, że to jest to. Dostałam już ofertę pracy z Deloitte i miałam ogromny komfort psychiczny i drugą pracę na wypadek, gdybym się nie dostała do Chanel. A poczucie bezpieczeństwa dużo daje. Pamiętam jak pierwszy raz stanęłam przed tym wielkim, najpiękniejszym wieżowcem, popatrzyłam wtedy do góry i pomyślałam: Boże, gdzie ja jestem?
Jak się wtedy czułaś?
Poczułam się jak w filmie. Byłam podekscytowana, ale wiedziałam, że to jest kolejny moment w życiu, w którym albo błysnę, albo szybko zgasnę. Pół dnia spędziłam na rozmowach, strasznie mnie wymaglowali. Po dwóch tygodniach znalazłam się na kolejnej rozmowie. I ten dzień zapamiętam do końca życia. Wywalczyłam swoje miejsce pokonując jakieś 800 osób.
To już było spełnienie marzeń czy kolejna cegiełka?
Zdecydowanie spełnienie marzeń. I raczej wielka cegła, a nie cegiełka.
Co musiałaś tam robić?
Na uniwersytecie miałam podobne obowiązki i wydawało mi się, że szybko dam radę. Wkrótce okazało się, że to nie to samo. Nie mogłam zrozumieć systemów, na których pracowała firma. Zadawałam milion pytań i chwytałam się każdego dnia za głowę. Mówiłam, że nic z tego nie rozumiem. Musiałam pracować ze 124 menagerami na całą firmę, kontaktowałam się z domami mody. Współpracowałam z firmą, która poszukiwała dla nas freelanserów. To były kolejne miliony dolarów pod moimi skrzydłami. Potem odszedł główny szef departamentu i doszło mi jeszcze organizowanie wydarzeń. Więc moja praca miała tyle elementów, które zahaczały o matematykę, logistykę, prawo, zarządzanie zasobami ludzkimi, współpracę z domami handlowymi, z własnym zespołem, odpowiadanie za systemy elektroniczne. Głowa mi tak buzowała, że nie mogłam spać w nocy, ale byłam bardzo zdeterminowana, żeby osiągnąć sukces.
Jakie kontakty były dla Ciebie najcenniejsze?
Zawsze mnie ciągnęło do ludzi biznesu, a nie gwiazd z pierwszych stron gazet. Cały czas miałam do czynienia z Morin Crishet, która do niedawna była najważniejszą osobą Chanel. Nie ma ważniejszej osoby w Chanel niż globalna pani prezes. Później regularnie widziałam się na kawie z prezesem na Amerykę. Naprawdę nie interesowały mnie inne relacje. Wiem, jak wygląda świat gwiazd - ogranicza się do zrobienia zdjęć do magazynu. A ja nie za tym króliczkiem biegłam.
Po 2,5 roku zrezygnowałaś z tej pracy. Amerykański sen się skończył?
Zawsze chciałam wrócić do Polski. Chciałam poznać polską modę i dlatego zaczęłam o niej pisać. Tak powstał portal fashionbiz.pl. To serwis trochę edukacyjny, trochę inspirujący, który zajmuje się szerzeniem wiedzy o naszym sektorze tekstylnym. Czyli mówi o tym kto, co, jak i z jakim rezultatem robi. Stawiamy bardzo mocno na karierę. Popycham młodych ludzi i łączę ich z biznesem, ale też odpowiednimi osobami. Od niedawna zaczęłam organizować szkolenia, które uświadamiają młodym ludziom, że to oni są małym, ale ważnym ogniwem w świecie pracy i kariery. Chciałabym też zrobić takie szkolenie w przyszłym roku w Białymstoku.
Co Cię denerwuje po powrocie do Polski?
To, że Polak zawsze na początku mówi nie. W restauracjach trzymamy się sztywnego menu, nic nie można zmienić. Nie ma tego we Francji, w Niemczech. W Polsce chyba nie rozumiemy handlu i serwisu. Druga rzecz - strasznie ostrożnie podchodzimy do nowych pomysłów, boimy się próbować. Ja nie jestem tu po to, żeby pokazywać, że oto ja przyjechałam z Ameryki i chcę wszystko zmieniać. Ale z drugiej strony dajcie się trochę pociągnąć za rękę.
Jest różnica, jak ludzie pomagają sobie w Stanach, a jak w Polsce?
Pewnie. Generalnie jest tak, że ludzie w Ameryce są bardzo samodzielni, rzadko proszą o pomoc. A jeżeli jej potrzebują, po prostu za nią płacą. Problemy z rachunkami? Zatrudniasz księgową. Nieposprzątany dom? Pani do sprzątania. Popsute światło? Telefon do elektryka. I dlatego te pieniądze ładnie się obracają. Polacy z kolei bardzo polegają na sobie, ale ograniczają wydatki. W Ameryce jest takie przeświadczenie, że jeśli chcesz dowiedzieć się, kto jest twoim przyjacielem, musisz poprosić go, żeby zawiózł cię na lotnisko.
Jesteś szczęśliwa? To już ten czubek piramidy, o której mówiłyśmy?
Jeszcze nie czubek, ale jestem szczęśliwa. Mieszkam w Polsce, a więc spełniam swoje marzenie. W miłości mi nie wyszło, ale nie żałuję. A poza tym zawsze chciałam uczyć i tu się realizuję.
Jak widzisz Białystok po powrocie?
Jako jedno z najszczęśliwszych miast w Polsce. Jest pełne energii i pozytywnych ludzi. Wyjechałam nie dlatego, że jest tu za ciasno, ale dlatego, że chciałam więcej i więcej. Dzisiaj znajdują piękny balans między szalonymi podróżami i Warszawą, a spokojnym Białymstokiem. Uwielbiam to miasto. Jest pełne miłości, wspomnień. Jest tu gdzie pójść, jest co robić. Doceniam miasto za to, że się rozwija, a ludzi za to, że nie pędzą za tym królikiem, za którym ja pędzę. Tego im czasem zazdroszczę. A inni pewnie zazdroszczą mi zdobywania gór. Swoich gór.
Instytut Prawa Mody
To szkoła, którą Ula Wiszowata otworzyła wspólnie z dwójką swoich przyjaciół - Magdą i Arkiem. Zauważyli, że na polskim rynku brakuje biznesmenów, którzy będą kształcić i przekazywać wiedzę.