Urszula Sipińska: To mój ostatni wywiad. Od dziś jestem już „private woman”
Urszula Sipińska - piosenkarka i kompozytorka. Pisano o niej „najlepszy polski towar eksportowy”. Jako wielka gwiazda narodziła się w 1967 roku w Opolu. Do jej największych przebojów należą: „Mam cudownych rodziców”, „To był świat w zupełnie starym stylu”, „Szalala, zabawa trwa”, „Chcę wyjechać na wieś”, „Weselne dzieci”, „Zapomniałam” i „Są takie dni w tygodniu”.
Niedawno w Muzeum Polskiej Piosenki została otwarta poświęcona pani wystawa. Z tej okazji odwiedziła pani Opole, by spotkać się z wierną publicznością po... Ileż to lat minęło?
Trzydzieści! Ostatni raz byłam tu w 1988 roku. Na jubileuszu Wojciecha Młynarskiego. Zaśpiewałam piosenkę o cudownych rodzicach.
Dzięki takim utworom przechodzi się do historii polskiej sztuki estradowej. 12 milionów kliknięć w internecie robi wrażenie
Młynarski poznał moich rodziców, ale kiedy napisał tę piosenkę, miałam wątpliwości, czy wyznanie o cudownych rodzicach nie będzie brzmiało pretensjonalnie. Długo się wahałam. „Jak nie zaśpiewasz, będziesz żałowała do końca życia” - powiedział Wojtek. I miał rację.
To ulubiona piosenka weselna, śpiewana jako podziękowanie dla rodziców młodej pary. Łzy wzruszenia obowiązkowe.
Moi rodzice znali tę piosenkę na pamięć. Tylko jeden jedyny raz, przy okazji rodzinnego obiadu, zdarzyło się, że patrzyłam na twarze rodziców słuchających w telewizji piosenki o sobie, w mojej obecności. Oboje mieli zaszklone oczy. I wtedy pomyślałam, że warto było śpiewać, żeby kiedyś zaśpiewać o cudownych rodzicach własnym rodzicom.
Mówi pani tak, jakby tego śpiewania dla siebie nie pragnęła. Jakby to, co się wydarzyło w czerwcowy wieczór 1967 roku, gdy zaśpiewała pani „Zapomniałam”, to był przypadek.
Nie chciałam śpiewać. Miałam inne plany. Studiowałam wymarzoną architekturę wnętrz. Niczego wtedy nie przeczuwałam . A jednak moje życie zmieniło się w ciągu 24 godzin. To było jak magia, nie moja magia. Z dnia na dzień stałam się własnością publiczną. Musiałam „zwolnić z pracy” śpiewającą studentkę z Poznania i „zatrudnić” Urszulę Sipińską, rozpoznawaną przez ulice miast, miasteczek i wsi. Ta „skrzynka pocztowa” przez lata całe dawała mi nieźle w kość. Ale było zabawnie. Do czasu. Tylko proszę mnie nie pytać, jak się żyło artystom w czasach PRL. Wszystko opisałam w moich dwóch książkach - „Hodowcach lalek” i „Gdybym była aniołem”. Są tam historie, o których ludzie nie mieli bladego pojęcia.
Niewiele brakowało, a zagrałaby pani u Kazimierza Kutza w filmie „Perła w koronie”. Poradziłaby pani sobie ze słynną „nagą” sceną?
Dlaczego nie? Główną rolę zagrał świetny aktor i bardzo fajny facet. A w ogóle to Dygat z Kutzem mi to zrobili. To był pomysł Stasia. Uważał, że mam talent aktorski. Pojechałam na Śląsk na zdjęcia próbne. W studiu tylko wielkie łóżko, miska z wodą, mydło, ręcznik. Przebrali mnie w siermiężną koszulę nocną, a Kazio kazał mi odegrać żonę Olgierda Łukaszewicza, która myje mu nogi przed spaniem. Pomyślałam: nic prostszego. Umyłam te nogi, Olgierd podziękował i wróciłam do Poznania. Po kilku dniach dzwoni Staś: Wiesz, Kazio mówi, że jesteś zdolna, ale w filmie nie zagrasz. - Nie? A co się stało? - Bo widzisz… On sobie ten film od lat w głowie układał. Przejrzał materiał i mu odbiło. Wyobraził sobie, jak ludzie wychodzą z kina i mówią tylko o jednym: „Widziałeś Sipińską? Widziałeś, jak myje nogi temu aktorowi? Ale numer!!!”. I tak się skończyła moja kariera filmowa, ale przyjaźń z Kaziem Kutzem trwa.
Kiedy PRL się skończył, pani nagle, u szczytu kariery, postanowiła wrócić do deski kreślarskiej. To niebywałe.
Przewrotka polityczna ’89 dała mi szansę na inne życie. Zaryzykowałam nowy początek z architekturą wnętrz. Założyłam studio projektów wnętrz „U.S. Style” i bez żalu zostawiłam za sobą estradę, błysk fleszy, wywiady, okładki tygodników i pewnie nieco zawiedzionych wielbicieli. Ale to wcale nie stało się nagle. Dużo wcześniej zapowiadałam, że będę śpiewać do czterdziestki.
Pani wielbiciele do dziś nie mogą tego zrozumieć. Taka megagwiazda, nagradzana, lubiana i po prostu zeszła ze sceny.
Zacytuję zespół Perfect: „trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść niepokonanym”. Jak widać, nie osiągnęłam wystarczającego poziomu samouwielbienia, by śpiewać do siedemdziesiątki.
Decyzja o odejściu wymagała odwagi i ogromnej siły charakteru.
Raczej myślenia. Nie wyobrażam sobie dojścia do obciachowej ścianki, gdzie artysta staje się już tylko parodią samego siebie.
W piosenkach romantyczna, a w życiu taka rozważna?
Jedno i drugie. Te dwie natury we mnie nieustannie dokopywały sobie nawzajem tak, że wiele w życiu straciłam.
Miłość też? Był Seweryn Krajewski, Piotr Figiel. No i historia wielkiej miłości do rumuńskiego reżysera...
Był jeszcze pierwszy mąż. No cóż... przytulisz się do bałwana, to ci w rękach sama woda zostanie. Z Krajewskim byłam dwa lata i było fajnie, ale nam nie wyszło. Z Figlem nie figlowałam. Prawnicy powiedzieliby krótko: niezgodność charakterów. A przerwaną miłość do Lazarova będę pamiętać, choćbym miała żyć 110 lat. Nie uciekłam z nim do Hiszpanii, bo nie chciałam zostawić brata i siostry z „wilczym biletem”.
Napiszemy o tym cichutko, żeby mąż nie wiedział?
On wie. Z Jurkiem Konradem, świetnym muzykiem, jesteśmy od 40 lat. Dziś rano weszłam do kuchni w kusej koszulce. Nie wiedziałam, że Jurek już tam urzęduje. Chciałam się wycofać. A on na to: - Czego się wstydzisz? Odpowiadam trochę z przekorą, że nie chcę, żeby widział te starcze uda. A on: - Myślisz, że jak je zakryjesz, to nie będą starcze? Przecież i tak cię kocham… I to jest coś, dla czego w ogóle warto żyć.
A estrada nie?
Lepiej coś miło wspominać, niż na siłę się z tym męczyć. Jedno jest pewne - kochałam i kocham moją publiczność. To jedno się już nie zmieni. Więc… dzięki, kochani. Za wszystko.
Zabrzmiało jak pożegnanie.
Spotkanie z okazji otwarcia wystawy w Opolu było moim ostatnim publicznym wystąpieniem. A przy okazji - ależ się to wasze Opole zmieniło! Jak z bajki. Pomyślałam, że mogłabym tu zamieszkać na zawsze. Pal sześć te piosenki, pal sześć wystawę, pal sześć tę całą Sipińską!
Wywiady również?
Ten jest ostatni. Ile jeszcze miałabym „mielić” o tym moim śpiewactwie? Czasem mam wrażenie, że zbyt wiele robiłam dla Sipińskiej, a za mało dla samej siebie. Od teraz proszę już do mnie mówić „private woman”. Ale ja tu jeszcze wrócę pozwiedzać. Prywatnie. Włożę czarną perukę, jak wtedy na próbach festiwalu w Meksyku z 1972 roku. Zrobiłam to dla zmylenia przystojniaków z orkiestry. Figiel tylko warknął: „Zdejmij to ohydztwo, bo w tych włosach masz tyle seksu co komoda!”. – „I o to chodzi, odpowiedziałam. Masz pojęcie, jak mi ta orkiestra zagra na koncercie, kiedy wyjdę w swoich blond włosach do pasa?”. Zawsze lubiłam takie wariackie wyskoki i to mi zostało. Więc przyjadę, pooglądam sobie Opole nocą przebrana za komodę i będzie fajnie.