Unia dowcipu lub pogardy. Co zrobili Amerykanin, Francuz, Niemiec i Polak w samolocie do Nowego Jorku
Pod pokładem samolotu z Krakowa do Nowego Jorku rozległ się huk. „Spadamy. Wyrzuciliśmy walizki, ale pomogło tylko na moment. Ważymy za dużo” – wyznał kapitan.
- Dobra! – przerwał Amerykanin. - Batman mógł, Superman mógł, więc i ja mogę – rzekł, po czym wypił duszkiem butelkę whisky, poprosił o ostatni pocałunek wszystkie blondynki i wyskoczył śpiewając „God Bless America!”.
Po kwadransie kapitan wrócił ze smętną miną. Tym razem zerwał się Niemiec.
- Wyrządziliśmy światu wiele krzywd – wydukał patrząc na Żyda. Po czym strzelił dwa sznapsy, wycałował bez pytania wszystkie blondynki i wyskoczył krzycząc „Za wielkie Niemcy” (po sekundzie z dołu dobiegło echo „Cóż, my tak już mamy!”)
Pomogło na siedem minut. Wtedy wstał Francuz. - W kółko to Vichy i Vichy. A ja pochodzę z Algieru! – wycedził, po czym wypił całe czerwone wino, uwiódł wszystkie brunetki i wyskoczył wrzeszcząc „Vive la France!”
Pomogło na trzy minuty. Wówczas wszyscy spojrzeli na Polaka. Ten się zdziwił, więc Czech wyoślił: - No przecież: Wrzesień’39, Październik’56, Grudzień’70, Sierpień’80, Czerwiec’89, Solidarność, ułańska fantazja, Anders, Kmicic, Dolas, Wyklęci…
Polak wstał, wypił wszystko, co dało się wypić, wycałował załogę i komplet pasażerów (w tym psy i koty), i to siedem razy, po czym wrzasnął: „Niech żyje Mozambik!”. I wywalił Murzyna.
Taki dowcip usłyszałem na zlocie przyjaciół z całego świata w uroczym miasteczku pod Lubeką. Opowiadał Ukrainiec. Polacy śmiali się najbardziej. Uuuuu, ale jesteśmy cwani! Standard.
Po dwóch lampkach pinot noir kolega wrocławianin (z dziada lwowiak) dla utrwalenia obrazu uraczył nas humorem zasłyszanym we Frankfurcie. Dyrektor tamtejszego banku musiał zrobić strestesty nowego systemu zabezpieczeń. Cudo z Izraela, nawet Kwinto by wymiękł. Włamania próbowały trzy pary kasiarzy z: Chin, USA i Polski. Każda, przy zgaszonym na minutę świetle, miała rozpruć sejf i wyjąć zeń choć jeden banknot. Dwa pierwsze duety poległy. Wtedy do akcji ruszyli Polacy.
Zapadła ciemność, po minucie dyrektor próbował włączyć światło, a tu… nic! Wreszcie z czeluści dobiegł tupot i szept: „Stefan, k…, pogięło cię?! Mamy tu sześć toreb szmalu, a tobie jeszcze potrzebna żarówka?!”.
Niezbyt trzeźwy kolega z dawnej NRD, zachwycony tą puentą, uraczył nas kawałem z Drezna: Siedzą kanibale przy grillu. Jeden peroruje: „Nie obracaj tak szybko, bo mięso się nie upiecze!” Drugi na to: „W życiu! To Polak! Jak kręciłem wolniej, zaczął nam kraść węgiel”.
Znajomy z Rzeszowa nie wytrzymał: - Taaaa… To jest w stylu „Jaki Polak jest godny zaufania? Bez rąk”, albo „Odwiedź Polskę, twój samochód już tam jest!”. Ja mam na to: „Odwiedź Niemcy, majątek waszych dziadków już tam jest!” I zrobiło się nagle jakoś tak… nieśmiesznie.
Ponoć w dowcipach tkwi ziarno prawdy. Nie tyle o tym, jacy jesteśmy, ile o tym, jak widzą nas inni. Może to być spojrzenie ironiczne, ale w duchu serdeczne. Ale też może być szydercze – i podszyte pogardą lub resentymentem. Pierwsze sprzyja budowaniu wspólnoty. Drugie ją rozsadza i niszczy.
Taki właśnie będziemy mieli wybór w zbliżających się elekcjach: między wzajemną sympatią a pogardą.