Ukraińcy uciekają przed biedą i zalewają nasz rynek pracy
Pracodawcy czasami narzekają, że cudzoziemcy piją i kradną. Potrafią ogołocić wynajmowane mieszkania. Ale żalą się i obcokrajowcy. Bo harują za grosze, często po 12 godzin przez 7 dni w tygodniu. - Zdarzają się takie sytuacje - przyznaje pośrednik pracy Leszek Milanowski z Żarnowa.
Przyjeżdżają do nas z tobołkami, często bez grosza przy duszy. Większość może mówić o wygranej na loterii, bo trafia na uczciwych pośredników. Dostaje pracę, dach nad głową i godziwą płacę. Na budowie, albo przy maszynie potrafi wyciągnąć nawet do sześciu tysięcy miesięcznie. Ale nie wszyscy. Wśród ukraińskich emigrantów są też i tacy, którzy w drodze po lepszy byt tracą wszystko. Także nadzieję.
- Trafiają na oszustów - wyjaśnia Leszek Milanowski z podaugustowskiego Żarnowa, który pośredniczy w załatwianiu pracy cudzoziemcom. - Zapożyczają się, płacą po kilkaset dolarów za wizę, przejazd, fałszywe zaproszenia i oferty zatrudnienia, których nigdy nie było.
Później tułają się po obcych miastach. Koczują w parkach, na dworcach, albo po prostu w polu. Nie mają kasy, nie znają języka. Niektórym udaje się dotrzeć do swoich rodaków, którzy pomagają im znaleźć jakiegokolwiek zajęcie. Nawet na czarno, po 12 godzin na dobę, byleby odrobić straty. Ale są też i tacy, którzy z podkulonym ogonem wracają do swojego kraju. A mimo to, chętnych do wyjazdu za pracą nie brakuje. Z czego to wynika? Milanowski mówi, że do Ukraińców w końcu dotarła smutna prawda - u siebie nie ma mają co liczyć na cud. Bo szybko go nie będzie. Gospodarka tonie, firmy padają jedna za drugą, ponieważ nikt nie chce z nimi prowadzić interesów. Lepiej więc przenieść się w bezpieczne miejsce, dające widoki na przyszłość. Choćby na pewien czas.
- Trzeba zobaczyć Ukrainę, żeby zrozumieć, co tam się dzieje - dodaje Milanowski. - Ci ludzie uciekają od ogromnej biedy, wojny, korupcji i bezprawia.
W Polsce wytrzymują sześć, góra siedem miesięcy. Później na jakiś czas wracają do swoich rodzin. Choćby po to, by zagospodarować zarobione pieniądze. Najczęściej inwestują je w swoje gospodarstwa.
- Przejeżdżając przez ukraińskie wsie i miasteczka gołym okiem widać, kto z mieszkańców pracuje za granicą, a kto nie - dodaje rozmówca.
Rusłan „Złota Rączka”
Rusłan ma 40 lat. Bezrobotną żonę i troje małych dzieci. Mieszka na Ukrainie, w starym rozwalającym się domu. Odziedziczył go wiele lat temu po rodzicach. Tyle tylko, że wtedy budynek był w znacznie lepszym stanie. Dziś chyli się ku ziemi. Nie raz przez dziurawy dach do środka domu wlewa się woda. Ubikacja jest na zewnątrz, a zużyty papier toaletowy zbiera się w reklamówkę. Dom podłączony jest do wodociągu i gazowej sieci. Ale z tych dobrodziejstw rodzina można korzystać tylko kilka godzin w ciągu dnia. - Wystarczy - ucina pytania Rusłan.
Chwilę później przyznaje, że gdyby wszyscy kąpali się do woli, nie mieliby czym zapłacić za zużytą wodę.
Rusłan jest murarzem, a właściwie „złotą rączką”. Potrafi zrobić wszystko, co na budowie potrzeba. W rodzinnym miasteczku zarabiał - w przeliczeniu na polskie pieniądze - około 180 zł miesięcznie. Wszystko szło na rachunki. Z czego żył? Przed domem posiada warzywny ogródek, a w rozwalającym się, podpartym kołkami chlewiku, kilka tuczników. Lepszego życia zaczął szukać w połowie minionego roku. Od znajomych dowiedział się, że na polskich budowach płacą kokosy. Dotarł do ukraińskiego pośrednika. Ten obiecał załatwić wizę, zaproszenie i dobrze płatną robotę. Ale nie za darmo.
Pośrednik zażądał tysiąca dolarów za papiery i kontakty. I jeszcze sto dolarów za transport z Ukrainy do Suwałk.
- I w Suwałkach zostawił mnie na dworcu autobusowym, kazał czekać na pracodawcę - opowiada Rusłan.
Ukrainiec siedział na ławce całą noc. Ale nikt go nie zabrał. Kolejnego dnia, przez kilka godzin szwendał się po mieście. Bez celu, pieniędzy i jedzenia. Pomogli mu rodacy. Przygarnęli pod swój dach i znaleźli posadę. Rzeczywiście, nie najgorszą. Bo w brygadzie remontowej Rusłan wyciąga 1800 złotych na rękę. Część pieniędzy idzie na jedzenie. Zakupy robi co drugi, trzeci dzień, w Biedronce, bo taniej. Kupuje kaszankę, tanią kiełbasę, chleb, a na niedzielę jeszcze dwa piwa. By zająć wolny czas. Resztę kasy odkłada na remont domu. Musi jak najszybciej wymienić zgniłe okna.
Siostra Natalia
Dobiega pięćdziesiątki. Samotnie wychowała dwoje dzieci, które już się usamodzielniły i w ojczyźnie, tak jak inni, klepią biedę.
- Szukam im pracy w Polsce - mówi Natalia. - Chciałabym, żeby tutaj pozostały.
Sama przez kilkanaście lat pracowała w szpitalu, niedaleko Lwowa. Jest pielęgniarką z wykształcenia i zamiłowania. Gdy straciła posadę, postawiła wszystko na jedną kartę. Spakowała walizki i przyjechała na Suwalszczyznę, by opiekować się schorowaną staruszką, której dzieci nie mają na to czasu.
Natalia pracuje na czarno, dostaje dwa tysiące na rękę. Do tego mieszkanie, wikt i opierunek. - Nie umowy, a pieniądze są mi potrzebne - przekonuje.
Pielęgniarka jest zadowolona z tego, co ma. W obawie, by nie stracić posady, mimo deklaracji, że pozostanie anonimowa, umawia się z nami w miejskim parku. Nie chce, by ktokolwiek wiedział, gdzie pracuje. Boi się nie tyle organów ścigania, co swoich. Zna przypadek, gdy kobieta wyleciała z pracy, a jej miejsce zajęła nowa Ukrainka.
- To robota naszych - nie ma wątpliwości. - Przyszli do gospodarzy, nagadali głupot. A jak się obronisz? Serca nie wyłożysz.
Natalia mówi, że jest ogromnie wdzięczna rodzinie, która ją zatrudnia. W rewanżu, w weekendy szykuje krewnym pani Marianny obiady. Najczęściej pierożki.
- Bardzo je lubią - cieszy się. - Takie malutkie, z mięsem i dużą ilością przetartej cebulki.
Natalia ściągnęła już do Polski kilku swoich krewniaków. Są zadowoleni, choć mają znacznie gorsze warunki. Pracują u rolników w powiecie sejneńskim. Od rana do nocy pomagają w gospodarstwach, przy zwierzętach.
- Różni są tutejsi pracodawcy - przyznaje Ukrainka. - Niektórzy traktują nas jak tanią siłę roboczą, próbują wykorzystywać. Oczywiście, że nie musimy na to się zgadzać, ale wielu z nas po prostu nie ma wyboru.
Co dwa, góra trzy miesiące musi jeździć na Ukrainę. Dłużej nie wytrzymuje, bo ogromnie tęskni.
- U was dobrze, ludzie serdeczni - dodaje. - Ale ciągnie mnie do dzieci.
Nie ukrywa, że w grodzie nad Czarną Hańczą, gdyby chciała, mogłaby ułożyć sobie życie. Bo na brak adoratorów nie narzeka.
- Ukrainki są bardzo gospodarne i pracowite - ocenia Milanowski. - To dobre kandydatki na żony. Trudno się dziwić, że otrzymują różnego rodzaju propozycje. Za to panowie z Ukrainy absolutnie nie mają u Polek wzięcia.
Chłop pije i bije
W województwie podlaskim zarejestrowanych jest około 80 agencji pracy tymczasowej, które zajmują się m.in. ściąganiem cudzoziemców zza wschodniej granicy. To one podpisują umowy z firmami, które potrzebują rąk do pracy. Pieniądze za pośrednictwo potrącają z pensji cudzoziemców. Ukraińcy twierdzą, że na ogół jest to 5-6 złotych od każdej godziny. Tak więc z 14 złotych, bo taką stawkę obcokrajowcy dostają najcześciej, pozostaje 9, albo jeszcze mniej.
- Bardziej opłaca się pracować na czarno - nie kryją. - Tyle tylko, że ryzyko jest jeszcze większe. Zdarzają się przypadki, że właściciele zakładów nie płacą w ogóle. Albo... 300 złotych za miesiąc.
Mimo to, Ukraińcy nie składają oficjalnych skarg do organów ścigania. Obawiają się konsekwencji prawnych, bo pracują nielegalnie, a poza tym nie wierzą w sprawiedliwość. Uważają, że tak jak u nich, prawo jest przy tym, kto ma pieniądze.
Wśród polskich pośredników działa m.in. Leszek Milanowski z podaugustowskiego Żarnowa. W branży funkcjonuje od około dwóch lat.
- I Ukraińcom, i pracodawcom stawiam twarde warunki - opowiada. - Ci ostatni muszą uczciwie płacić. Pierwsi - pracować.
A bywa różnie. Pracodawcy skarżą się, że niektórzy obcokrajowcy piją i kradną. Potrafią ogołocić wynajęte mieszkania. Wynoszą naczynia, sprzęt, a nawet żyrandole.
- Czasem przedsiębiorcy narzekają, że Ukraińcy bywają niepunktualni, uchylają się od swoich obowiązków, są aroganccy - wylicza Milanowski. - Ale to w wielu przypadkach kwestia wychowania oraz tradycji. Na Ukrainie, a zwłaszcza na wsi, to na kobiecie spoczywa ciężar utrzymania domu, wychowywania dzieci. A od czego jest chłop? Normą jest, że pije i bije.
Rozmówca twierdzi, że niektórzy potrafią się hamować poza domem. Gdy przyjeżdżają do nas, pokornieją i podejmują pracę.
- Ale gdy tylko przekraczają polsko-ukraińską granicę znowu wychodzi z nich diabeł - śmieje się Milanowski. - Tego już nie zmienisz.
Dodaje, że mógłby przywieźć do Polski tysiące Ukraińców, bo tak wielkie jest zapotrzebowanie i ze strony naszych pracodawców, i cudzoziemców. Ale nie idzie na ilość, tylko jakość.
- Problemem cudzoziemców jest nieznajomość języka polskiego - tłumaczy. - Co prawda, powoli uczą się go u nas. Ale nie zawsze tego, co potrzeba. Na ogół pierwszym słowem, jakie poznają jest „k...a mać”.
Potrzebne ręce do pracy
Ilu cudzoziemców pracuje w naszym województwie, trudno zliczyć. Szacuje się, że w Białymstoku jest ich kilkanaście tysięcy, głównie Ukraińców. W Siemiatyczach i Łomży - po około tysiąc, a w Suwałkach - 1500. Mimo to, przynajmniej nad Czarną Hańczą, wciąż brakuje rąk do pracy.
- Miasto rozwija się bardzo prężnie, wciąż powstają nowe zakłady i kolejne miejsca pracy - mówi Henryk Owsiejew, szef rady nadzorczej suwalskiej spółki Malow.
Już teraz wiadomo, że niebawem jedna z firm, budująca olbrzymią fabrykę będzie potrzebowała około tysiąca osób. Skąd je weźmie? - Musimy jak najszybciej wyjść z ofertą zatrudnienia za wschodnią granicę - nie kryje Czesław Renkiewicz, prezydent Suwałk.
W marcu br. włodarz planuje spotkać się z merem Grodna i prosić go, by zachęcił mieszkańców swojego rejonu do zarobkowego wyjazdu na Suwalszczyznę.