Uciekli przed wojną do Gdańska. Boją się, że urzędnicy ich rozdzielą
Po śmierci męża Ludmiła z trójką dzieci porzuciła dom w Mariupolu. Kobieta ma już w Polsce pobyt stały. Najstarszemu synowi grozi jednak deportacja.
Gdy kilka miesięcy temu rozpętał się szum medialny, Ludmile Kolesnyk z dnia na dzień przyznano prawo do stałego pobytu w Polsce. Gdy błyski fleszy zgasły, zaczęły się problemy - rodzina może zostać rozbita.
- Zdecydowałam się na wyjazd po tym, jak przyszli po mojego syna i chcieli go zabrać do wojska. Przestraszyłam się. Potem, pewnej nocy bombardowali nasze lotnisko, a my mieszkamy pięć kilometrów od niego - opowiada Ukrainka, która w czerwcu 2014 roku razem z dziećmi (wówczas 4-letnią Poliną, 7-letnim Ilją i 17-letnim Andrzejem) opuściła Mariupol. - To była decyzja jednego dnia. Wzięłam tylko rzeczy dla dzieci. Syn wziął gitarę. Pojechaliśmy pociągiem - opowiada 45-letnia Ludmiła. Najpierw do Lwowa, gdzie bezskutecznie szukała pracy, a później - dzięki wsparciu Kościoła zielonoświątkowego - trafiła do Gdańska. Tutaj rodzina odzyskała spokój.
Ludmiła znalazła pracę w Zakładzie Medycyny Nuklearnej w UCK w Gdańsku. - To bardzo dobra pielęgniarka. Ma wysokie kompetencje fachowe - ocenia prof. Piotr Lass, kierownik ZMN.
Ilja i Polina zaczęli naukę w szkole podstawowej. Andrzej podjął studia filologiczne na Uniwersytecie Gdańskim, ale rzucił je, by zatrudnić się w McDonaldzie i pomóc utrzymać rodzinę. - On jest jak ojciec dla moich dzieci. Mąż zaginął w lipcu 2013 roku, jego ciało znaleziono w październiku. Nawet go nie widziałam, radzili mi, abym nie oglądała go w takim stanie. Nasz pastor pojechał zidentyfikować zwłoki - opowiada Ludmiła. - Mąż był zwolennikiem pomarańczowej rewolucji. W policji powiedzieli, że zginął od uderzenia w głowę, w plecy i żebra. Usłyszałam: „To wszystko, co pani ma wiedzieć”.
Ukrainka długo starała się zalegalizować pobyt w Polsce. Gdy Urząd ds. Cudzoziemców odmówił jej ochrony międzynarodowej, poprosiła o pomoc media. Efekt był błyskawiczny. Kobieta dostała pobyt stały, ponieważ jej babcia była Polką, a ona działała w stowarzyszeniu polonijnym z Mariupola i uczyła polskiego.
Choć urzędnicy zapewniali w mediach, że wszystko zakończy się happy endem, dziś rodzina znów jest na skraju rozpaczy. Młodsze dzieci czekają na prawo do pobytu czasowego, niestety Andrzej, który jest pełnoletni, musi opuścić Polskę. - Straż Graniczna powiedziała, że może być deportowany z zakazem wjazdu do Polski na czas od 6 miesięcy do 5 lat. Nie wyobrażam sobie tego - mówi łamiącym się głosem pielęgniarka. - Wprawdzie Andrzej skończył już 20 lat, ale wciąż jest moim dzieckiem. Nie ma na Ukrainie żadnej rodziny. Ja go samego nie puszczę. On musiałby tam walczyć. Nie mogę go stracić. To jakiś horror.
Taki scenariusz przeraża nauczycieli młodszego rodzeństwa. - Te dzieci miały już dość zmartwień. Przeżyły traumę. Teraz wreszcie poczuły się bezpieczne. Jakiekolwiek zawirowania zburzą ich świat - mówi Anna Olkowska, wicedyrektor Pozytywnej Szkoły Podstawowej. - Przypadek najstarszego syna jest dramatyczny! Chłopak często odbiera dzieci ze szkoły. Między nimi są bardzo silne więzi. Rodzinie stałaby się krzywda.
- Pan Kolesnyk złożył kolejny wniosek o udzielenie ochrony międzynarodowej. Sprawa będzie ponownie analizowana - słyszymy od Jakuba Dudziaka z Urzędu ds. Cudzoziemców. - Oprócz procedury uchodźczej trwa również postępowanie w Pomorskim Urzędzie Wojewódzkim.
PUW tłumaczy, że nie udziela mediom informacji o konkretnych cudzoziemcach. To samo słyszymy w Morskim Oddziale Straży Granicznej w Gdańsku. Jego rzecznik kpt. Andrzej Juźwiak dodaje jednak, że gdy cudzoziemiec otrzyma odmowę udzielenia ochrony międzynarodowej i wyczerpie ścieżkę odwoławczą, musi opuścić terytorium RP. - W przypadku niezastosowania się do przepisów SG jest zobligowana do przeprowadzenia postępowania administracyjnego zobowiązującego do powrotu.