Na igrzyskach w Rio de Janeiro rządzi nie tylko samba i zabawa. Światowe media piszą i mówią o najniebezpieczniejszych igrzyskach w historii. A jak jest w rzeczywistości?
Bum! Dziennikarze w biurze prasowym centrum żeglarskiego Marina da Gloria aż podskoczyli na krzesłach. Gdy zaczęły krzyżować się pytające spojrzenia, bo dźwięk nie przypominał eksplozji fajerwerku tylko głuchą detonację, ogłoszono krótki komunikat: „Nie ma powodów do niepokoju, policja dokonała wybuchu kontrolowanego podejrzanej torby”. Prawie wszyscy odruchowo spojrzeli pod stoły, żeby sprawdzić, czy na pewno nie zostawili gdzieś plecaka ze sprzętem.
Takich sytuacji podczas igrzysk w Rio de Janeiro było już kilka. Z jednej strony wzmacniały poczucie bezpieczeństwa, z drugiej - wręcz przeciwnie. Trochę jak z wojskiem na ulicach. Dobrze, że jest, myślisz, ale kiedy pod Stadionem Olimpijskim widzisz stojących na półciężarówce żołnierzy obserwujących okolicę z palcami przy spustach karabinów zaczynasz czuć się nieswojo.
Brazylijskie igrzyska dobrej prasy w świecie nie mają. Nie chodzi nawet o organizacyjne potknięcia, te przecież zdarzyć się mogą wszędzie. Mimo wielkiej ochrony i mobilizacji służb narracja o ciemnej stronie Rio nie traci na sile. Pojawiają się opinie o najniebezpieczniejszych igrzyskach w historii, dziennikarze „Washington Post” nazwali Rio „tropikalnym Gotham”. Gotham to komiksowe miasto ze świata Batmana, przeżarte przez zbrodnię i korupcję. Skoro, pytają, nigdy nie było tu tak bezpiecznie jak teraz, to jak jest na co dzień i co będzie się działo, kiedy impreza się skończy?
Mieliśmy już na tych igrzyskach atak na... szefa olimpijskiej ochrony Felipe Seixasa, emerytowanego policjanta, ale jego człowiek zastrzelił jednego z czterech uzbrojonych w noże napastników. Mieliśmy przypadek portugalskiego ministra edukacji Tiago Brandao Rodrigueza, który został obrabowany w biały dzień przy Ipanemie, ale telefon i pieniądze stracił tylko na chwilę, bo przestępca został ujęty przez świadków, miejscowych Cariocas, i pobity do nieprzytomności. Był już przestrzelony z broni palnej namiot prasowy ustawiony przy konkurencjach jeździeckich, gdy kula przeleciała nad głową attache prasowego reprezentacji Nowej Zelandii (nie udało się ustalić, kto i skąd strzelał). I autobus z dziennikarzami jadący do Parku Olimpijskiego, który został obrzucony kamieniami, jak raportowała policja lub ostrzelany, jak twierdzili przedstawiciele mediów.
I była też najgłośniejsza sprawa, z napadem na Ryana Lochtego, sześciokrotnego mistrza olimpijskiego w pływaniu (tym razem jedno złoto, w sztafecie), który w ostatni niedzielny poranek został obrobiony metodą „na policjanta”. Nie obyło się bez pistoletu przyłożonego do głowy. Razem z trzema kolegami z kadry - Gunnarem Bentzem, Jackiem Congerem i Jimmy’m Feigenem - wracał z nocnej zabawy taksówką do wioski olimpijskiej. W pewnym momencie dwóch mężczyzn wyszło na drogę, błysnęły odznaki, broń i kierowca został zmuszony do zjechania na pobocze. Kazali pływakom wysiąść i położyć się na ziemi. Lochte protestował, wierząc chyba że to prawdziwi funkcjonariusze, ale przestał, gdy lufa zbliżyła się do jego czoła. Zabrano im portfele, pieniądze, za to zostawiono olimpijskie akredytacje.
Irytację w amerykańskich mediach wywołał fakt, że brazylijska policja próbuje kwestionować wersję sportowców. Nawiasem mówiąc, sąd w Rio zakazał Lochtemu i Feigenowi wyjeżdżać z Brazylii - w ich zeznaniach miały pojawić się rozbieżności - ale traf chciał, że obaj byli już wtedy w USA.
Do tego wszystkiego można dorzucić opowieści o napadach i kradzieżach, którymi z wypiekami na twarzy dzielą się fotoreporterzy z całego świata, co działa na wyobraźnię jeśli codziennie dźwigasz na plecach sprzęt wart kilkadziesiąt, czasem nawet kilkaset tysięcy złotych. Choć nikt już nie wie, które z tych historii są prawdziwe, a które rozprzestrzeniają się z siłą miejskiego mitu.
Histeria? A może uzasadnione obawy? Grupa programistów z Kurytyby przy okazji igrzysk próbuje wylansować swoją grę na smartfony. Jej tytuł to „Run, gringo, run” („Uciekaj, gringo, uciekaj”), zawartości łatwo się domyślić. Scenariusz jest prosty: spasiony turysta ucieka przed pułapkami Rio de Janeiro, głównie przed przestępcami, chociaż są też nawiązania do innych brazylijskich bolączek. Jest motyw z przekupywaniem policjanta, a także odwołanie do historii z zawieszoną nad oceanem ścieżką rowerową, wybudowaną za 10 milionów euro, która prowadzi bajeczną trasą z plaży Leblon do Barra da Tijuca. W kwietniu część konstrukcji zawaliła się, zginęły dwie osoby.
Bałagan, prowizorka, przestępczość, korupcja - igrzyska olimpijskie raczej nie zmienią stereotypów dotyczących Brazylii, a zwłaszcza samego Rio de Janeiro. Ba, może nawet jeszcze bardziej je umocnią. Chociaż z drugiej strony w telewizji igrzyska musiały wyglądać pięknie.
Autor: Przemysław Franczak, Rio de Janeiro