Tutejsi? Tak, ale z Polesia
Polesia czar... Gdzie leży ta polska kresowa kraina? Próżno już jej szukać gdzieś tam, na wschodzie. Ale zawsze można pojechać do Białkowa, gdzie jeszcze żyją „tutejsi”
Przed tygodniem w Białkowie odbyliśmy podróż w czasie i przestrzeni. Podróż, którą poczuliśmy wszystkimi zmysłami. Dotyk to spacer bosą stopą po ściernisku, gładzenie chrap konia zaprzęgniętego do wozu ze zbożem, szorstkość płótna rubachy. Smak? Bliny, zsiadłe mleko, a przede wszystkim niezwykłe poleskie pierogi. Wzrok? Pracujący w pocie czoła żniwiarze, poleskie gospodynie w kolorowych, odświętnych strojach. Słuch? Muzyka jest obecna na każdym kroku, a większość z przyśpiewek to zarazem krótkie opowieści, i to z morałem... Był jeszcze ten szósty zmysł, którym czuć było... tęsknotę. Dokąd trafiliśmy? Na Polesie, przed 1945 rokiem...
Kopyścią po rękach
– Boże! Jak u nas, w domu – Maria Kantyka nawet nie próbowała ukryć łez wzruszenia. To były dobre łzy. Właśnie gładziła chrapy konia. Przed chwilą żeńcy i kosiarze zboże skosili, snopki ustawili, później „urobek” na wóz zapakowali... Dla pani Marii poleskie żniwa w Białkowie to powrót do krainy dzieciństwa. Bo dziś tutaj można znaleźć kawałek tej kresowej krainy.
– Miałam sześć lat – także Czesławie Grzebień szklą się oczy. – Pamiętam ten towarowy wagon, podróż z krową, koniem, świniami, owieczkami, i nawet pies leżał, na kartoflach. I pamiętam Niemców, wygłodzonych, obdartych, prowadzonych na zachód, jak próbowali kraść mi kartofle, a ja ich biłam po rękach kopyścią i krzyczałam: „Wy mi brata zabiliście, a teraz ziemniaki wyjadacie”.
Świat dzieciństwa pani Czesławy to niewielki chutor w okolicy Berezy. Wokół lasy, dużo wody, a ryb i grzybów... I szkoła, piękna, do której miała właśnie pójść. Ruscy wrzucili do niej siano i podpalili.
– Nasz dom był nowy, jak spod igły. Bo chutor dopiero powstał na karczowisku, na którym ludzie „wyrabiali” sobie pola. Jeszcze nie zdążyliśmy wyjechać, a już ten dom nowi właściciele obmierzyli i w całości, tak jak stał, wywieźli. Byłam tam po latach, ale teraz nic już nie ma.
Wspomnienia Eugeniusza Niparki, jednego z filarów „poleskości” Białkowa, są wspomnieniami rodziców, dziadków. Opowiada o wielokulturowej społeczności, różnych religiach i dziwnym języku o tylu odmianach, że czasem mieszkańcy sąsiednich wsi mówili innymi jego odmianami. Mówiono więc po „kołonskomu”, po „motolskomu”. Słowem „po swojemu”. A pytani o narodowość ludzie, mówili „tutejsi”.
– Kryterium polskości nie był język, ale religia – opowiada. – Gdy Sowieci typowali Polaków do wyjazdu, zastosowali właśnie klucz wyznania. Stąd wielu ludzi prosiło księży, aby wydawali im świadectwa chrztu i inne dokumenty. Wiedzieli, że lepiej jest wyjechać na zachód, nawet w nieznane, niż na wschód. Zresztą Polacy nie mieliby tam już życia. Wprawdzie nie było tam aż tak, jak na Wołyniu, ale pod wpływem agitki dawano im do zrozumienia, nawet niedawni sąsiedzi, że to już nie Polska.
Procedura była prosta. Najpierw trzeba było na wyjazd się zapisać, później otrzymywało się informację o zakwalifikowaniu i czekało na przydział wagonu. Szansę na zabranie większego majątku mieli ci mieszkający blisko dworca, ale i tak często okazywało się, że znaczną część dobytku trzeba zostawić.
800 kilometrów od kołchozów
– Wiedzieli tylko, że jadą do Polski – tłumaczy Niparko. – Liczyli na swobodę religijną, ale też na swobodne gospodarowanie. Gdy później, po latach, próbowano zakładać spółdzielnie, gospodarze mówili, że 800 kilometrów uciekali od kołchozów, a one teraz ich dognały.
W kilku opowieściach pojawia się pewna scena. Transport złożony z towarowych wagonów, pełen ludzi z Berezy, Petelewa, stoi na poznańskim dworcu... Na zachód prowadzą trzy tory. Jeden z mężczyzn, leśnik, ma przy
sobie mapę. Patrzą, wodzą palcem po mapie i wybierają miejsce, w którym najwięcej jest zielonego i niebieskiego, czyli lasów i wód. I wskazują tor prowadzący, jak strzelił, prosto na zachód. Dojeżdżają do Cybinki, gdzie tory się kończą. Część jest przerażona, sądzą, że trafili już na koniec świata. Nie ma dyskusji. Lokomotywa jest odczepiona, odjeżdża. Przyjeżdżają natomiast urzędnicy i ksiądz, aby przekonywać ludzi, że to jest ich miejsce na ziemi.
– Najodważniejsi ruszyli na rekonesans, zaczęto wybierać domy – opisuje Niparko. – I ludzie wcale nie wybierali najładniejszych, największych domów. Wielopokoleniowa rodzina wprowadzała się do najmniejszego. Bo łatwiej go ogrzać. Jednak wszyscy byli przekonani, że przyjechali tutaj na dłuższą chwilę i wrócą tam, do siebie. I tak było przez lata, to było niesamowite wrażenie tymczasowości... Dla mnie momentem, gdy uwierzyliśmy, że tutaj zostaniemy, były lata 70. minionego wieku. Wie pan dlaczego? Wówczas zaczęto budować nowe domy...
Pierwsze lata to był popis zaradności i samowystarczalności. To było również takie poleskie. Tam wsie, otoczone przez znaczną część roku przez wody i bagna, były odcięte od świata. I tutaj wytwarzano wszystko – garbowano skóry, szyto, tkano, wyrabiano narzędzia, tłoczono olej... Gdy przyjechali, w poniemieckich domach stały nieznane im maszyny elektryczne, były poprowadzone instalacje. I udało im się własną przemyślnością uruchomić energię elektryczną. Jak do dziś żartują, kosztowało to morze bimbru i było popisem pomysłowości. I wówczas mieszkańcy Białkowa zbierali po okolicy silniki elektryczne, maszyny, których pozbywano się w sąsiednich wioskach.
Byli inni
– Ludzie przybyli z innych regionów nazywali nas Ukraińcami lub Bułgarami, ze względu na odmienny język – kontynuuje Niparko. – W moim domu rodzice rozmawiali „po swojemu”, przy nas po polsku. Ale wielu moich kolegów, rówieśników, mówić po polsku uczyło się dopiero w szkole.
Maria Dobryniewska, gdy jechała na zachód, miała trzy lata. Z poleskiego dzieciństwa pamięta raptem pojedyncze obrazy i trudno mówić o tęsknocie za czymś konkretnym. – We mnie ta tęsknota narodziła się nie tyle w wyniku wspomnień, ile opowieści rodziców, dziadków, dla których była to kraina szczęścia – wspomina pani Maria, która od lat próbuje ocalić poleskie tradycje i... smaki. Spróbujemy? Pierogi poleskie z mięsem i ziemniakami. Toukienia, czyli ugotowane i utłuczone ziemniaki, zmieszane z zarumienioną na smalcu cebulką z drobnymi skwarkami i później zapieczone w glinianej misce w piecu na złocisty kolor. Baba – starte surowe ziemniaki, wymieszane ze skwarkami ze świeżo stopionej słoniny, zapiekane w piecu. Kiszka naliwacha – masą z utartych ziemniaków ze skwarkami napychano kiszkę i zapiekano w piecu. Szynka kumpiak – szynkę z kością wkładano do solanki, po wymoczeniu i osuszeniu wędzono, używając do tego najczęściej gałązek jałowca.
– Tak, jestem Poleszukiem – mówi nie bez dumy Mieczysław Radkiwicz. – Tato swobodnie mówił „po swojemu”, żona, mimo że urodzona już tutaj, w domu mówiła jeszcze w tym języku. Tęsknota? Owszem, jakiś sentyment pozostał. Ale moja babcia ciągle mówiła o Polesiu „Ot, tam u nas w domu”.
– Tak, tęsknią i tęsknili – kończy Niparko. – Pewnie na początku wynikało to ze świadomości, że nie są na swoim. Były nawet pewne zahamowania natury moralnej, czy ja mam prawo do tego domu? We mnie ta fascynacja Polesiem to efekt chwili, w której zacząłem się zastanawiać, skąd mój ród. W porównaniu z innymi regionami jesteśmy w jakiś sposób okaleczeni. Gdy w innych regionach ludzie mieszkają w jednym miejscu od kilkunastu pokoleń, inaczej mówi się o tradycjach, o domu. Dla naszych rodzin tragedią było opuszczenie tego wszystkiego i wyjazd w nieznane. Ludzie stamtąd nie przestaną tęsknić nigdy. Moja mama umierając, miała ponad 80 lat, ale zawsze mówiła: „A w domu to, a w domu tamto”. I nigdy tam nie była, mimo że tato jeździł. Robiła to chyba świadomie, chciała tamten świat zatrzymać jak w filmowej klatce. Tam nie ma już tamtych domów, sadów, miedz... Nie ma.
To żaden wstyd
Maria Kantyka przyjechała do Białkowa ze Szczecina. I jak nie do końca żartem mówi, jest wściekła na syna, że dopiero teraz przywiózł ją na te poleskie żniwa.
– Nie wiem dlaczego, ale przez te wszystkie lata wstydziłam się tego, że jestem Poleszuczką – mówi. – Wstydzili się pochodzenia także rodzice. Wie pan, bieda, błota, dziwny język, taki... pospolity. Teraz dopiero widzę, że to powinien być powód do dumy. Oni, my, jesteśmy niezwykli...
Województwo poleskie
utworzono w 1921 roku, z siedzibą w Pińsku. Po pożarze miasta stolicę przeniesiono do Brześcia. W 1921 roku województwo składało się z 10 powiatów, 17 miast, 113 gmin i zajmowało powierzchnię 42 280 km. Było to jedno z najbardziej zacofanych województw Polski międzywojennej, o wysokim stopniu analfabetyzmu. W 1938 roku większość ludności przyznawała się do narodowości „tutejszej”, nie podając języka ojczystego. Polacy w ówczesnym międzywojennym województwie poleskim stanowili mniejszość.
Kręcimy dalszy ciąg „Wołynia”
Podczas imprezy „Jak to z chlebem było” w Białkowie rozpoczęliśmy realizację kolejnego po „Wydarzeniach Zielonogórskich” filmu dokumentalnego, którego producentem będzie „Gazeta Lubuska”. Chcielibyśmy pokazać losy ludzi z Kresów – miejsc, z których pochodzili i pierwszych dni w nowej ojczyźnie, która nie była ich ojcowizną... Może chcesz opowiedzieć nam historię swoją, swojej rodziny? Czekamy na sygnał: 68 324 88 79, dchajewski@gazetalubuska.pl