Tutaj pilnie potrzebna jest psychoanaliza
Sesja UNESCO w Krakowie zbliża się krokami tak wielkimi jak myśliwskie gumowce ministra Jana Szyszki, ale jest jeszcze czas, aby uzupełnić materiały informacyjne dla jej uczestników.
Dziś, zakładam, są niepełne, brakuje w nich mianowicie czegoś w rodzaju profilu psychologicznego rzeczonego ministra, co mogłoby rzucić więcej światła na jego działalność i pozwolić zajrzeć do zakamarków jego duszy. To ułatwiłoby znacznie kontakt z zagranicznymi gośćmi, którzy nie dopytywaliby się cały czas, czemu Szyszko staje się polskim Sarumanem, a Puszcza Białowieska jego Fangornem (zainteresowanych, a nieświadomych odsyłam do „Władcy Pierścieni”).
Mieliby wyłożone wszystko czarno na białym, cały złożony mechanizm jego motywacji i ich źródeł. Może spojrzeliby wtedy na nas z większym zrozumieniem, wiecie, tak jak żona na męża, który od zawsze awanturuje się po pijaku, ale ona dopiero teraz dowiedziała się, że jako dziecko był nękany przez rówieśników.
Nie chodzi o oczywiste stwierdzenia w rodzaju, że minister Szyszko sam chce zostać wpisany na listę światowego dziedzictwa przyrodniczo-kulturowego, no i ewentualnie razem ze sobą umieścić nań Licheń, w związku z czym wycina (dosłownie) całą krajową konkurencję. To zbyt płytka analiza, dlatego przygotowaniem takiego dokumentu nie powinni zajmować się urzędnicy z krakowskiego magistratu, obsługująca sesję firma PR-owa czy stanowiący stronę sporu ekolodzy, jeno sprawy w swoje ręce powinni wziąć zawodowi profajlerzy, nie mylić z prolajferami (ech, ta nowa polszczyzna).
Nie chcę sugerować kierunku badań i poszukiwań, absolutnie, niemniej szperać zacząłbym w dzieciństwie ministra, tam może kryć się jego niechęć do drzew. Może to przez nazwisko, które naraziło go na drwiny kolegów, a mające silny związek z leśnym ekosystemem, dziś mści się na onym? A może nie potrafił wspinać się na drzewa, co również narażało go na szykany w grupie rówieśniczej, a w sytuacji kryzysowej uniemożliwiało ściągnięcie z góry ukochanego, przerażonego kotka, więc widok drzew leżących pokotem daje mu poczucie bezpieczeństwa? Kto wie, może kiedyś też zgubił się na rodzinnej wycieczce do Białowieży?
Krył się wystraszony za drzewami przed leśnym lichem i entami, a gdy już znaleźli go rodzice, to zamiast radości była bura, że ubranie ma pobrudzone żywicą? Takie rany się nie goją, a w połączeniu z dziecięcym podziwem dla precyzyjnej drwalskiej roboty i traktowaniem starotestamentowego „czyńcie sobie ziemię poddaną” jako bożego rozkazu, mogą skutkować wysłaniem ciężkiego sprzętu na tereny chronione. Nawet gdy jesteś ministrem środowiska.
Inaczej za cholerę nie da się wytłumaczyć tego, co dzieje się teraz w Polsce z ochroną przyrody.