Stawienie się Donalda Tuska w prokuraturze zamieniono w spektakl. Komentuje go dr Andrzej Marcin Skiba, politolog z Uniwersytetu Gdańskiego.
„Sprawa ma charakter polityczny” - mówi o swoim przesłuchaniu w prokuraturze Donald Tusk. Skoro jednak prokuratura bada ewentualne przekroczenie uprawnień przez szefów SKW, to jej dobrym prawem jest chyba przesłuchanie byłego premiera.
Do prokuratury może być wezwany każdy obywatel. Nie można jednak zamykać oczu na fakt - i nie jest on związany wyłącznie z obecnym rządem - że niekiedy próbuje się wykorzystać wpływy ministra sprawiedliwości na to, jak pracuje prokuratura. Czy tak było w przypadku wezwania jako świadka Donalda Tuska? Trudno powiedzieć.
Ale już przejazd Tuska z Sopotu do Warszawy ma oczywisty wydźwięk polityczny. Interpretowałby Pan ten happening jako sygnał chęci powrotu Tuska do krajowej polityki?
Trzeba by oddzielić to, czego oczekuje część obywateli, zwłaszcza tych sympatyzujących z opozycją, od tego, czego chce sam Donald Tusk. Przez najbliższe dwa i pół roku powinien się on skupiać na obowiązkach przewodniczącego Rady Europejskiej. Czy środowy happening, jak to pan nazwał, może być kiedyś wykorzystany na rzecz ewentualnego powrotu Tuska do krajowej polityki - nie można wykluczyć. Ale perspektywa dwóch i pół roku jest dość odległa. Nie interpretowałbym więc formy stawienia się na przesłuchanie jako deklaracji Tuska. To była raczej chęć pokazania swoim przeciwnikom politycznym: jeśli chcecie mnie o coś oskarżyć, to rozegram to tak, że okaże się zwycięzcą.
No tak, bo jeśli miało to być wyreżyserowane tak, że Tusk stawia się w prokuraturze, jest tam przesłuchiwany przez dziewięć godzin, po czym wychodzi z opuszczoną głową i filmuje to narodowa telewizja - to wyszło całkiem inaczej. To Tusk okazał się reżyserem całego widowiska, a nie rządzący.
Wizerunkowo Tusk rozegrał to bardzo dobrze, co widać nawet w detalach. Np. nie poleciał samolotem, co mogłoby się źle kojarzyć.
Jeszcze by sobie ktoś przypomniał, że gdy był premierem, latał regularnie z Warszawy do Trójmiasta na weekendy.
Najwidoczniej wyciągnął z tamtych sytuacji wnioski. Nie podróżował do Warszawy również samochodem, czyli uniknął ewentualnych kolizji, a z dworca do prokuratury zrobił sobie spacer.
Co na tle rządowych kolumn i rozbitych limuzyn wypadło więcej niż korzystnie.
Ba, Tusk pojechał nawet pendolino w drugiej klasie, czego politycy tej rangi raczej nie robią. Była w tym chęć pokazania: jestem jednym z was, a zobaczcie, co ta pisowska władza próbuje ze mną zrobić.
Najpierw na dworcu w Sopocie, a potem na Centralnym, okazało się, że osoba Donalda Tuska budzi w Polsce wielkie emocje. Co dowodzi jego nadal dużego potencjału politycznego.
Dla wielu osób Donald Tusk jest symbolem oporu wobec Prawa i Sprawiedliwości, co ma swoje podstawy w wydarzeniach jeszcze sprzed dekady, gdy fiaskiem zakończyły się próby zbudowania koalicji PO-PiS. Nie jest takim symbolem żaden inny polityk PO. Proszę przy tej okazji zauważyć, że wśród osób witających Donalda Tuska w Warszawie nie było Grzegorza Schetyny.
Była za to Ewa Kopacz. A dlaczego nie było Schetyny?
Może to kwestia osobista pomiędzy tymi panami. Ale także wizerunkowa. Jeśli Grzegorz Schetyna próbuje się teraz wybić na lidera całej opozycji, niekoniecznie powinien pojawiać się w kręgu kogoś, kto mógłby być konkurentem przy obsadzaniu tej roli. Schetyna musi budować swoją samodzielną pozycję.
Ale już jakiś czas temu Schetyna Tuska do krajowej polityki zaprosił, mówiąc, że kadencja Tuska w Brukseli kończy się tuż przed wyborami prezydenckimi w Polsce. Schetyna widziałby Tuska w Belwederze, a nie w Kancelarii Premiera, bo to miejsce rezerwuje dla siebie.
To, iż ktoś jest z tej samej formacji politycznej, wcale nie znaczy, że musi mieć wspólne interesy. Dość przypomnieć szorstką przyjaźń między premierem Leszkiem Millerem i prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim. Grzegorz Schetyna mógłby się podobnie obawiać konkurencji Donalda Tuska.
Pokazanie przez Tuska jego potencjału politycznego powinno chyba budzić największe obawy w szeregach PiS.
Tusk jest dla PiS politykiem bardzo niewygodnym. Dlatego jest postacią, wokół której PiS próbuje cementować swoich zwolenników. Problem polega na tym, że ten elektorat zapewnia około 30 proc. głosów, a to nie pozwala na samodzielne rządy.
To są ci ludzie, którzy na Dworcu Centralnym witali Tuska plakatami z byłym premierem w więziennym pasiaku?
Tak. To, powtórzę, około 30 proc. wyborców. Tymczasem przy obecnej ordynacji trzeba osiągnąć wynik zbliżony do 40 proc., żeby myśleć o samodzielnych rządach. Inaczej trzeba szukać koalicjanta.
Z tym PiS miałby problem.
Dlatego budowanie przez PiS narracji opartej głównie na tym, że Tusk jest bardzo zły i musimy go pokarać, nie jest efektywną koncepcją polityczną, zwłaszcza gdy mówić o efektach długofalowych. Na kilka miesięcy może to scementować własny obóz, ale wybory wygrywa się chyba jednak inaczej, walcząc o głosy wyborców umiarkowanych.
Walenie w Tuska jak w bęben i wzywanie do prokuratury umocni radykalnych wyborców, ale odstraszy umiarkowanych?
Tak mi się wydaje. Dodatkowo wyborców może do PiS zniechęcać jego polityka zagraniczna. Gdy PiS oddawał władzę w 2007 r., gospodarka była w dobrej kondycji. Podobnie jest teraz.
Wbrew kasandrycznym przepowiedniom opozycji po wygranych przez PiS wyborach.
Polacy są jednak wyczuleni także na inne problemy, np. na to, że w Europie moglibyśmy zostać praktycznie sami. Przegrana przez PiS potyczka o brukselskie stanowisko Tuska to pokazała. PiS stracił wtedy w sondażach.
PiS wypowiadając otwartą wojnę obecnemu przewodniczącemu Rady Europejskiej w polityce wewnętrznej może na tym per saldo tracić?
Tak może się dziać. Ale może PiS ma w zanadrzu jakąś inną strategię, obliczoną na pozyskanie umiarkowanych wyborców.
Na ile ewentualny powrót Tuska do krajowej polityki mógłby te inne strategie PiS pokrzyżować?
Za wcześnie o tym mówić. Dwa i pół roku to jednak dużo w polityce. To, co rozegrało się w środę, traktowałbym jednak jako prztyczek w nos władzy, a nie poważną deklarację polityczną. Na taką nie przyszedł jeszcze czas.