Tu się urodziłem, mam łódzkie korzenie
Rozmowa z Witoldem Zioberem, reprezentantem Polski w piłce plażowej, piłkarzem Grembacha Łódź.
Czy można powiedzieć, że Łódź jest polską stolicą beach soccera?
Tak, bo idea polskiego beach soccera narodziła się właśnie w Łodzi. Tu stawiano pierwsze kroki, jeśli chodzi o tę dyscyplinę sportu. Potwierdza to też ilość drużyn beach soccera, które są w Łodzi. I zajmują najwyższe miejsca w Polsce.
Łódź nie ma rzeki, jeziora, morza i plaży. Jak sobie więc sobie z tym radzicie?
Nie mamy plaż, ale za to wiele boisk. Pierwsze powstało w Poddębicach. W Łodzi są już dwa boiska, trzecie jest budowane w parku 3 Maja. Ta infrastruktura się rozrasta. Przybywa też ciągle drużyn. Cieszymy się, że coraz więcej ludzi chce uprawiać ten sport.
Wrócił pan niedawno z XIX Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej Plażowej, które odbyły się na Bahamach. Nie był pan jedynym łodzianinem w składzie polskiej reprezentacji?
Łódź praktycznie w całości wypełniła tę reprezentacje. Trzy czwarte jej składu stanowią łodzianie. Trudno się dziwić, bo mistrzem i wicemistrzem Polski są dwa kluby z Łodzi.
Jakie?
Mistrzem Polski jest teraz Grembach, a wicemistrzem KP Łódź. To mówi o sile naszego miasta w tej dyscyplinie.
Udział w mistrzostwach świata był fajną przygodą?
To były moje drugie mistrzostwa. Taka impreza ma swój urok, klasę. To naprawdę coś wielkiego. Odbywała się w niezwykłym miejscu, bo na Bahama. Wcześniej ten kraj mogłem tylko oglądać na zdjęciach.
Jest pan łodzianinem, synem wybitnego przed laty piłkarza Jacka Ziobera. Czym jest dla pana Łódź?
Tu się urodziłem. Tu są korzenie mojej rodziny. Ale mam też z tym pewien problem, bo wychowywałem się w innych miejscach: we Francji, Hiszpanii, Stanach Zjednoczonych. Lubię Łódź, nawet kocham ją na swój sposób. Jednak bardzo lubię jeździć do krajów, w których się wychowywałem. Tam jest moje serce. Francja i Hiszpania to moje ulubione kraje, a w Stanach Zjednoczonych chciałbym mieszkać na stałe. Jednak jestem w Łodzi. Jak najlepiej potrafię reprezentuję to miasto. Gram z orzełkiem na piersi, bo jestem Polakiem. Dla tego kraju będę grał zawsze.
Ile miał pan lat, gdy wyjechał z Łodzi?
Miałem niecałe dwa. Potem cztery lata spędziłem we Francji, kolejne cztery w Hiszpanii. Następnie była krótka przerwa i wyjechaliśmy z rodzicami do Stanów Zjednoczonych. To zrobiło swoje. Wróciłem do Łodzi, gdy tata skończył karierę. Miałem 13 lat.
Długo się pan aklimatyzował w rodzinnym mieście po powrocie z zza granicy?
Gdy wróciłem, nie miałem kolegów, przyjaciół. Zacząłem chodzić do polskiej szkoły. Znałem polski, ale nie posługiwałem się nim płynnie. Rodzice uczyli mnie języka ojczystego, ale nie szkolnego. Ciężko było znaleźć dla mnie szkołę w Łodzi. Nauczyciele nie chcieli się podjąć nauki mnie jęz. polskiego. Zgodziła się tylko jedna pani profesor. Jestem jej za to bardzo wdzięczny, bo zrobiła to bardzo dobrze. Pamiętam, że gdy napisałem pierwsze dyktando to pół po hiszpańsku, pół po francusku bo nie znałem polskiego słownictwa. Chyba do tej pory wisi w szkole na tablicy.
Ma pan dziś w Łodzi swoje ulubione miejsca?
To lasek na Retkini, do którego podczas przyjazdu do Polski na wakacje zabierał mnie dziadek. Nie wiem co jeszcze z tego lasku zostało. Graliśmy tam w piłkę. A poza tym nie mam takich miejsc. Gdybym miał tu grupę kolegów, przyjaciół ze szkoły to pewnie byłoby inaczej. Zapamiętałbym chociaż miejsca gdzie chodzilibyśmy na wagary.
Podoba się panu współczesna Łódź?
Wychowywałem się na Zachodzie i często dokonuje porównań. Wydaje mi się, że idzie to w dobrą stronę. Choć logika pewnych rozwiązań, jeśli chodzi o przebudowę miasta, wydaje mi się dziwna. Cieszymy się, że jest coraz więcej obiektów sportowych. Jednak, gdy porówna się to z Hiszpanią to nie mamy ich prawie wcale. Tam takich obiektów jest multum.