Trump powiedział w Warszawie to, co Polacy chcieli usłyszeć
Donald Trump powiedział w Warszawie to, co Polacy chcieli usłyszeć. Aby dotrzeć do ich serc używał metod, z których korzysta też z powodzeniem Jarosław Kaczyński. Co tak porywa ludzi, że tracą czujność i ulegają politycznemu kuglarstwu?
Gdy władza posiądzie język, ma w garści tłumy. Odkryli to już dawno politycy pokroju Napoleona, Churchilla, Hitlera, Gandhiego czy Mandeli. Wszyscy wykorzystywali język, aby rozpalać emocje wiecowe, choć nie wszyscy w ten sam sposób. To, co łączy te postaci, to umiejętność użycia takiej retoryki, jaka trafia do słuchających. Bo oczekują usłyszeć coś, co potwierdzi zarówno ocenę ich rzeczywistości, jak i samych siebie. „Ameryka kocha Polskę! W Polakach postrzegamy duszę Europy! Polski nie dało się złamać, tak jak Europy nie da się złamać. Nasza cywilizacja zatryumfuje!” - krzyczał przed tygodniem do tłumu w Warszawie Donald Trump. Słowa: „kocha, dusza, złamać, tryumf” użyte w kontekście zbolałego, upodlonego niejednokrotnie narodu to balsam na skołatane nerwy i zastrzyk hormonów szczęścia. A że politycy manipulujący językiem zwykle zwyciężają w czasach przełomów i kryzysów, teraz jest dla nich okres żniw.
Pragnienie tłumu
Sprzyja im eksodus uchodźczo-imigrancki, masowe przebudzenie milionów prekariuszy, bogacenie się kilku procent populacji, podczas gdy cała reszta żyje w niepokojących kredytowych pętlach. I wreszcie na korzyść polityków manipulujących językiem gra coraz bardziej skomplikowana rzeczywistość, oczekiwanie tłumów, że wreszcie choć jedna osoba zrozumie realia i przyniesie rozwiązanie zapewniające długotrwałe poczucie bezpieczeństwa. Tłum rozpaczliwie pragnie takiej postaci, a skoro jest na nią zapotrzebowanie, w myśl rynkowego rozumowania popytowo-podażowego - ta się wyłania. Dlatego mamy Donalda Trumpa, Viktora Orbána i Jarosława Kaczyńskiego.
Aby jednak z Trumpa wyrósł hipnotyzer tłumów, a z Kaczyńskiego ojciec narodu, który wie, co dla rodaków jest najlepsze, nie wystarczy, że posłużą się tradycją populizmu, w której dominującą rolę gra „wola ludu”. Nie wystarczy ich deklaracja, że tę wolę będą od teraz realizować z zapalczywością neofitów. Politycy manipulujący językiem na skalę, której wstydziliby się Gandhi czy Mandela, bezwstydnie posiedli język trafiający prosto do serca. Skradli słowa, które jeszcze do niedawna służyły w kościołach, świątyniach, podczas miłosnych wyznań kochanków i głaskania dzieci po głowach. Przenicowali je w broń emocjonalną, paraliżując zdrowy rozsądek wyborców, którzy uwierzyli w miłość od i do polityka. Dlaczego tak się stało? W przypadku Polski wydaje się to oczywiste - z powodu przetrąconego kręgosłupa. Naród doświadczający przez wieki upokorzeń, który nie ma kotwicy w postaci dobrej, budującej historii, nie potrafi cieszyć się teraźniejszością. Z trudem myśli o przyszłości, zanurzony jest w historii, która niczego nie wyjaśnia. Tylko uwiera. Prof. Philip Zimbardo przestrzega przed takim postrzeganiem rzeczywistości. Namawia do szukania we własnych biografiach dobrych momentów i budowania z nich osi, która pozwoli dźwignąć się z oczadzenia przeszłością po to, by odczuć radość z życia w ogóle. Polska polityka żyje resentymentami, a o przyszłości potrafi powiedzieć tyle, że będzie ciężko, bo imigranci za miedzą, a Niemcy nie zwrócili wojennych reparacji.
To wszystko jak cierń tkwi w sercu Polaka, którego przodkowie przelewali krew w powstaniach, a teraz wypruwają sobie żyły pracując w Wielkiej Brytanii czy u Niemców, którzy przegrali wojnę, ale mają lepiej. Ten cierń wyciągnął z serca Donald Trump doceniając polski wysiłek. Jarosław Kaczyński przykleja na serce plaster mówiąc troskliwie, że skończy z „gorszym sortem”, który nie rozumie duszy dumnego Polaka. Obaj szafują słowami z dziedzin, które przynależą do subtelnych obszarów ludzkiej natury. W ten sposób wykorzystują zarówno słowa, jak i uczucia karykaturalizując ich znaczenie. Troskę mają za danie recepty, którą jest zamknięcie się w kokonie swojości, mojości i sobiepaństwa. To tak, jakby na rozbite na żwirze kolano nałożyć od razu opatrunek bez przemycia kolana wodą utlenioną i wyciągnięcia kawałków żwiru. Prawdziwa troska oznacza bowiem rozgrzebanie rany i dopiero jej opatrzenie. To boli. Ale dopiero wtedy opatrunek jest skuteczny.
Prof. Zygmunt Bauman ostrzegał wielokrotnie przed uleganiem politycznemu bałamuctwu. - „Współzależność globalna powoduje, że przyczyny naszego położenia wymykają się ludzkiej obserwacji. To tworzy niespotykaną w dziejach przestrzeń dla wielkiego kłamstwa i manipulacji - mówił w „Polityce” w 2004 r. - „Kiedyś tyle miejsca na kłamstwa nie było, bo niebezpieczeństwa i sposoby obrony przed nimi pozostawały w oczywistym związku. Jak była zaraza, należało zamknąć drzwi przed obcymi. Jak była powódź, należało wejść na jakieś suche wzgórze. Dziś nie rozumiemy związków między niebezpieczeństwami a naszym działaniem. Dowiadujemy się o nich od mądrych ludzi, którzy piszą w gazetach. Zanieczyszczenie powietrza, przegrzanie planety, dziura ozonowa, źródła koniunktury, przyczyny terroryzmu, powody bezrobocia – to nie są zjawiska poznawalne naturalnymi zmysłami. Opowiadają nam o nich eksperci. Jeśli eksperci nam o nich nie powiedzą, nie wiemy, że wystawiamy się na niebezpieczeństwo. Co więcej – ponieważ w ocenie sytuacji musimy opierać się na zdaniu ekspertów i zwykły człowiek nie ma sposobu ich skontrolowania, można nas dowolnie okłamywać”.
Kuglarstwo niszczy
Największym niebezpieczeństwem jest wykorzystywanie przez polityków doświadczeń, takich jak empatia i współczucie, do emocjonalnego kuglarstwa, które coraz precyzyjniej przeprowadzane, uwodzi i niszczy. Nie tylko samodzielne myślenie, ale relacje międzyludzkie w ogóle. Na tej zasadzie działają miesięcznice smoleńskie, których miejsce - jeśli już - jest w kościele, a nie przed Pałacem Prezydenckim. Tej niedobrej praktyce ulegają też coraz bardziej media prorządowe: „zakrywanie serduszka WOŚP na kurtce posła opozycji” albo pokazanie jako ekscesów uchodźców filmu francuskiego komika, który rozwalał w supermarkecie produkty żywnościowe.
Prof. Paul Bloom w „Polityce” z 5 lipca 2017r. wyraźnie rozróżnia pojęcie empatii i współczucia. Ten pierwszy stan może paraliżować, gdyż oznacza odczuwanie tego samego, co czuje inny. Paradoksalnie nie sprzyja to realnej pomocy, a wręcz przeciwnie - wycofywaniu się, bo cierpienie jest nie do zniesienia. Np. rodzice nie szczepią dzieci, bo czują ich ból spowodowany ukłuciem igły. Współczucie zaś nie wiąże się z odczuwaniem cierpienia innych, ale jest stanem życzliwości, troski i chęci poprawy ich losu. Badania wykazały, że empatyzowanie z cierpiącymi jest nieprzyjemnym i wyczerpującym doznaniem. Współczucie wywołuje życzliwe nastawienie i skłania do działania na rzecz innych. Empatia może być wspaniałym źródłem przyjemności, ale to współczucie sprawia, że stajemy się lepszymi ludźmi. To, co możemy zrobić, obserwując polityczną grę emocjami, to nauczyć się rozróżniać, za którą z tych strun pociągają troskliwi politycy.