"Tropiciel afer" Roman Klamycki, czyli tajemniczy rugbysta z czarną teczką
Za młodu Roman Klamycki był chórzystą, potem rugbystą z nietypową fryzurą. Teraz znakiem rozpoznawczym jest czarna teczka. Oprócz kanapek, nosi w niej kolejne doniesienia na poznańskich polityków.
Zwolennicy Romana Klamyckiego, choć jest magistrem wychowania fizycznego, nazywają go adwokatem. Mecenasem od trudnych spraw, oddanym słusznej sprawie. Przeciwnicy zarzucają, że ten wizerunek społecznika to przykrywka do załatwiania różnych interesów.
Roman Klamycki zasłynął zawiadomieniami o rzekomych przestępstwach Ryszarda Grobelnego, wieloletniego prezydenta Poznania. W sprawie budowy Kupca Poznańskiego były prezydent został nawet oskarżony, ale dekadę temu sąd go uniewinnił. Z kolei w przypadku terenów przy placu Andersa prokuratura stwierdziła niegospodarność władz miasta, ale sprawę umorzyła m.in. wskutek przedawnienia karalności czynów.
W 2014 roku Ryszard Grobelny - główny obiekt zainteresowania Klamyckiego - przegrał wybory i zniknął z polityki. Były chórzysta uwagę skupia teraz na poznańskich radnych i działaczach związanych z byłym prezydentem, ale także tych z Nowoczesnej oraz Platformy Obywatelskiej.
Prokuratury jedne sprawy umarzają, inne kończą aktami oskarżenia.
- On jest jak skrzynka podawcza, która rozsiewa wirusy. Ludzie zgłaszają mu różne sprawy na swoich przeciwników politycznych, a on nie boi się z niczym wyskoczyć. Proszę jednak zauważyć, że nie atakuje PiS oraz lewicy, z listy której kiedyś chciał zostać radnym
- tak Klamyckiego postrzega jeden z poznańskich radnych. Prosi, by nazwiska nie podawać, bo nie chce „się wystawiać”.
„Esbek i sługus komunistów”
Klamyckiemu rzeczywiście można się narazić. Przekonuje się o tym Paweł A., niedoszły poznański radny, prezes Fundacji im. Macieja Frankiewicza, działacz Nowoczesnej. W internecie, anonimowo, nazwał Klamyckiego „największym esbekiem i sługusem komunistów”.
Poszło o sprawę Joanny Frankiewicz, wdowy po byłym wiceprezydencie Poznania. Zmarły Maciej Frankiewicz był najbliższym współpracownikiem prezydenta Ryszarda Grobelnego. Po nagłej śmierci Macieja, Joanna została radną klubu proprezydenckiego. Kilka lat temu Klamycki doniósł na nią do prokuratury, że zatajała majątek w swoich oświadczeniach.
Śledczy temat podjęli i do sądu skierowali akt oskarżenia przeciwko radnej.
Był początek 2016 roku, gdy pod jednym z tekstów dziennikarskich o jej kłopotach pojawił się anonimowy wpis. Wynikało z niego, że Klamycki to „największy esbek” i ciekawe kiedy ktoś „dobierze mu się do d...”. Były rugbysta sprawy nie darował. Zawiadomił prokuraturę, że został zniesławiony, a takie epitety godzą w jego wizerunek. Śledczy po pewnym czasie ustalili, że autorem anonimowego wpisu pod ksywką „Keneken” jest wspomniany Paweł A.
Opinię na forum wstukiwał na komputerze swojego ojca, którego odwiedził na południu Polski. Podczas przesłuchania Paweł A. przyznał, że rzeczywiście mógł tak napisać, bo w kręgach dawnej poznańskiej opozycji słyszał o związkach Klamyckiego z SB.
Prokuratura sprawę umorzyła. Uznała, że nie ma interesu publicznego do zajmowania się nią z urzędu. Ale nic nie stoi na przeszkodzie, by Klamycki złożył prywatny akt oskarżenia. I tak właśnie się stało. Proces przeciwko Pawłowi A. ruszy 13 września. Roman Klamycki będzie oskarżycielem. W tej roli czuje się bardzo dobrze.
Paweł A. wizją procesu jest wystraszony. Bardzo by nie chciał, byśmy cokolwiek pisali o tej sprawie.
- Tamten wpis był na emocjach, wcześniej Klamycki mówił nieprzyjemne rzeczy o mnie i osobach, z którymi współpracuję. Poniosło mnie, pewnie poniosę konsekwencje, choć nie chciałbym, aby to mi w jakikolwiek sposób zaszkodziło
- zwierza się młody działacz.
Pani radna się modli
Bardziej otwarta jest Joanna Frankiewicz, za którą ujął się współpracujący z nią Paweł A. Jej sprawa karna o złożenie nieprawdziwych oświadczeń, zainicjowana doniesieniem Klamyckiego, wciąż trwa. Sąd w pierwszej instancji warunkowo ją umorzył. Prokuratura złożyła odwołanie.
- Jeśli Paweł pokaże panu Klamyckiemu, że się go boi, tylko zwiększy jego determinację, by Pawła zgnębić - podkreśla Joanna Frankiewicz. - Przeszłam w życiu już tyle, przede wszystkim śmierć mojego męża, że mnie ten pan nie zniszczy. Może to dla kogoś dziwnie zabrzmi, ale jestem osobą wierzącą i żal mi pana Klamyckiego. Uważam, że ta nienawiść do różnych środowisk i osób niszczy przede wszystkim jego samego. Ja za takie osoby, jak on, po prostu się modlę. Są ludzie, którzy wręcz twierdzą, że niektórzy politycy z określonych partii wykorzystują go do tępienia innych - dodaje.
Roman Klamycki nie dostrzega w sobie pokładów nienawiści.
- Radni powinni być prawdomówni. Teraz Joanna Frankiewicz oraz inni dziesięć razy się zastanowią i skonsultują, zanim wpiszą nieprawdę do oświadczeń
- przekonuje Klamycki.
Zdradza, dlaczego w ogóle zainteresował się panią radną. Naraziła się jemu, bo „wychyliła się” na jednej z komisji Rady Miasta. - Gdy powiedziałem o kolejnym przekręcie prezydenta Grobelnego, ona z przekąsem stwierdziła, że trzeba koniecznie zaprotokołować moje słowa. Pomyślałem sobie: taka mądra jesteś? Trzeba cię sprawdzić - wspomina Roman Klamycki.
Na celowniku „tropiciela afer”, jak sam nazywa siebie Klamycki, znalazł się również poznański radny PO Marek Sternalski.
On z kolei naraził się, bo kiedyś miał powiedzieć, że Klamycki wszędzie widzi Żydów i masonów. Radnemu chodziło o spiskowe teorie dziejów rzekomo wyznawane przez Klamyckiego. Były sportowiec uznał jednak, że polityk zarzucił mu antysemityzm. Dlatego również jego wziął „na tapetę”.
Niedawno doniósł na Sternalskiego do prokuratury. Radny miałby złamać prawo, bo chodząc na sesje Rady Miasta pobierał i dietę, i wynagrodzenie z urzędu, w którym pracował.
Zdaniem Klamyckiego to złamanie prawa, bo nie można w tym samym czasie brać wynagrodzenia z dwóch źródeł. Na potwierdzenie swoich racji przytoczył różne dokumenty. Radny Sternalski uważa, że sprawa jest absurdalna, w urzędzie pracował również po godzinach. Działań Klamyckiego komentować nie chce.
- Bo jemu zależy, by się nim interesować
- ucina Marek Sternalski z PO.
Jedno z najnowszych doniesień Klamyckiego dotyczy partyjnego kolegi Sternalskiego, Bartosza Zawiei, szefa PO w Poznaniu. Zdaniem „tropiciela afer” również Zawieja pobierał nienależne wynagrodzenie z zakładu pracy w czasie, gdy przebywał na sesjach Rady Miasta.
Prokuratorzy wciąż wyjaśniają doniesienia na obu czołowych działaczy poznańskiej PO.
Rywale „robili w gacie”
Roman Klamycki ma naturę archiwisty. Gdy otwiera czarną teczkę - swój znak rozpoznawczy - wyciąga z niej stare wydawnictwa, wycinki z prasy. Wynika z nich, że jako uczeń podstawówki śpiewał w chórze prof. Jerzego Kurczewskiego. Ponadto uprawiał lekką atletyką i był dobrze zapowiadającym się oszczepnikiem.
Karierę sportową zrobił jako rugbysta. Do dziś przechowuje wydanie magazynu „Sportowiec” z kwietnia 1975 roku. W numerze jest relacja z meczu rugby Polska - Holandia. Na zdjęciu widać, że 25-letni Roman rzuca się na nogę rywala, a dziennikarz odnotowuje, że był bardzo trudny do przejścia. Grozę mógł budzić jego wygląd. Bujna czupryna, bardzo obfity zarost. Wyglądał jak człowiek z lasu.
- Rywale na sam widok robili w gacie
- w jego głosie słychać dumę.
Pod koniec lat 70. wyjechał na roczny kontrakt do szwedzkiego zespołu z Lund. W jego czarnej teczce jest i wycinek z tamtejszej prasy. W krótkim artykule trener zaznacza, że zawodnik z Poznania jest najlepszy w drużynie, będącej wówczas liderem rozgrywek.
Jednak ze Skandynawii Roman Klamycki wraca już po roku. Jak opowiada, uczuciowo był związany z Polską, a w Poznaniu została jego rodzina. Tzw. Zachód nigdy go nie oczarował.
Wątek Romana - rugbysty jest o tyle istotny, że wtedy zarobił niezłe pieniądze. Opowiada, że już w wolnej Polsce zainwestował kilkanaście tysięcy dolarów w firmę Merimpex z Poznania. Zajmowała się produkcją kaset magnetofonowych z kursami językowymi. Firma popłynęła finansowo, a Klamycki stracił oszczędności.
W późniejszym procesie został oskarżycielem posiłkowym i tak zaczęły się jego pierwsze kontakty z wymiarem sprawiedliwości.
- Uczyłem się na własnej sprawie. Potem pomagałem pokrzywdzonym w sprawie Biura Prawnego MAAD. To była wielka afera finansowa
- zaznacza.
Przyznaje też, że jego aktywność ma związek z kolejną osobistą krzywdą. Miał jej doświadczyć ze strony sądu, a zadrę w sercu ma do dziś. Pod koniec lat 90. został skazany za groźby karalne pod adresem jednego z biznesmenów, przez których miał zostać oszukany.
- Ten człowiek ukrywał się w Szwecji. Po pewnym czasie do Poznania przyjechało szwedzkie małżeństwo, u którego tam pomieszkiwał. Ono doniosło policji, że w ich obecności, po szwedzku, groziłem, że zabiję tego mojego dłużnika. A ja, poza jednym przekleństwem, niewiele umiałem powiedzieć w tym języku. Sąd mnie jednak skazał, a proces przypominał sąd kapturowy - twierdzi Klamycki.
Rencista zmienia się w geparda
W 2011 roku „tropiciel afer” zarejestrował działalność gospodarczą. Firmę nazwał „Biuro Spraw Trudnych”. Zaczął rozdawać swoje wizytówki, na których widniał... gepard.
- Gepard to groźne zwierzę, atakuje. Ja też takim jestem. Nie cofam się przed niczym. Nie ma dla mnie zamkniętych drzwi
- charakteryzuje siebie.
Jak tłumaczy, do założenia firmy zmusiła go sytuacja życiowa. Przed 6 laty został pozbawiony uprawnień do renty. W tamtej decyzji doszukuje się działania „układu”, który chciał go pozbawić środków do życia. Tak czy owak na działalności, jak zapewnia, kokosów nie ma. Tym bardziej że w wiele spraw angażuje się społecznie i nie bierze wynagrodzenia.
Jednak krytycy Romana Klamyckiego, których w Poznaniu nie brakuje, uważają go nie tylko za dziwaka, ale i człowieka interesownego.
W kwietniu tego roku publicznie starł się z nim Robert Werle, prezes Automobilklubu Wielkopolski. Na Torze Poznań spotkali się członkowie dwóch komisji Rady Miasta . Jako „czynnik społeczny” pojawił się też Roman Klamycki. Gdy zabrał głos, stwierdził, że o zwrot terenów, na których znajduje się Tor Poznań, starają się spadkobiercy dawnych właścicieli. Zarzucił prezesowi Automobilklubu, że ukrywa różne niewygodne sprawy.
Werle odgryzł się, że „tropiciel afer” nie jest bezstronny. Bo jest prezesem stowarzyszenia poszkodowanym przez firmę Merimpex, która to grupa ma roszczenia wobec spadkobierców dawnych właścicieli toru. W efekcie Klamyckiemu zależy, by spadkobiercy dostali grunty, bo wtedy odzyska od nich pieniądze.
- W wypowiedziach pana Klamyckiego pojawiły się wtedy różne sensacje i półprawdy. Niech tropi afery, ale niech nie nazywa siebie czynnikiem społecznym
- przekonuje Robert Werle.
Roman Klamycki potwierdza, że rzeczywiście ma interes, by grunty wróciły do spadkobierców. - Ale czy jest coś złego w tym, że chcę odzyskać utracone kiedyś pieniądze - pyta?
Oskarżony o oszustwa i narkotyki
W Klamyckim społecznika nie widzą też dwie kobiety, które mają status pokrzywdzonych w tzw. aferze gruntowej. To duża afera gospodarcza tocząca się w poznańskim sądzie. Na ławie oskarżonych siedzą ludzie z półświatka i poznańscy prawnicy. Mieli oszukać wiele osób szukających pozabankowych pożyczek i pozbawiać ich nieruchomości. Roman Klamycki pojawiał się na niektórych rozprawach. Zasiadał na ławie dla publiczności. Twierdzi, że interesuje go wątek pewnego rolnika, czyli jednej z wielu ofiar oskarżonych o oszustwa.
Dwie pokrzywdzone w tej sprawie opowiadają, że ich zdaniem tak naprawdę Klamycki utrzymuje dziwne kontakty z oskarżonym Henrykiem B. W innym procesie ten sam Henryk B. jest oskarżony o handel narkotykami na dużą skalę.
Pokrzywdzona Aldona G.: - Pan Klamycki podczas „afery gruntowej” w jawny sposób pokazuje, że współdziała z oskarżonym Henrykiem B. Kiedyś ten oskarżony przekazał mu jakieś dokumenty. Innym razem wyszli wspólnie z poznańskiego sądu. Tak się złożyło, że szli przede mną i inną pokrzywdzoną. Gdy nas spostrzegli, obaj się zdenerwowali. Henryk B. polecił wtedy Klamyckiemu, by nas nagrywał. Pan Klamycki zaczął to robić i zrobił się wulgarny. Poczułam się zastraszona. Chciałam, byśmy poszli na policję.
Aldonie G. podczas tamtego incydentu towarzyszyła inna pokrzywdzona, Elżbieta Frondoni. Ona miała zostać oszukana przez wspomnianego Henryka B. i ma do niego osobisty uraz. - Między tym oskarżonym a panem Klamyckim jest jakaś współpraca. Kiedyś widziałam sytuację wskazującą, że Klamycki może brać od niego zlecenie - uważa Elżbieta Frondoni. - Początkowo sądziłam, że pan Klamycki przychodzi na nasz proces, bo tropi afery. Potem słyszałam jednak, że wypytuje o mnie oraz o inne osoby skonfliktowane z oskarżonym Henrykiem B.
Frondoni dodaje, że ciekawe jest funkcjonowanie Romana Klamyckiego w poznańskim PiS.
- Byłam na dwóch imprezach organizowanych przez tę partię, m.in. na konwencji wyborczej jednego z polityków. Był tam również pan Klamycki, którego przedstawiano jako „adwokata”, a przecież nim nie jest. Mówiłam ludziom z PiS, by go tak nie nazywali. Dla mnie nie jest bezstronnym obserwatorem, nie jest wiarygodny i nie jest społecznikiem.
Roman Klamycki przyznaje, że jako bywalec w sądach rzeczywiście często nazywany jest „mecenasem”. Zaznacza, że zawsze to dementuje. Jest magistrem wychowania fizycznego z żyłką śledczego. Stanowczo odrzuca zarzuty obu kobiet, że współpracuje z oskarżonym o oszustwa i handel narkotykami Henrykiem B.
- Nie znałem go. On w sądzie zaczął mi się zwierzać. Twierdził, że poszczególne zarzuty wobec niego są nieprawdziwe. Jedynie rozmawialiśmy, pokazywał mi jakieś dokumenty. Nie jesteśmy znajomymi ani nie jest moim klientem. Te panie kiedyś poszły za nami i prowokacyjnie się zachowywały. Zacząłem je nagrywać, aby w razie czego mieć dowód - wskazuje Klamycki.
Poznański „tropiciel” jest częstym gościem w poznańskim PiS. Nie ukrywa sympatii do tej partii. Argumentuje, że nie zgadza się na ograbianie państwa polskiego, a PiS skutecznie walczy z różnymi patologiami.
Tadeusz Dziuba, poznański poseł PiS, zachwala Klamyckiego:
- Dość często przychodzi do mojego biura. Zawsze bardzo chętnie z nim rozmawiam. To pożyteczny społecznik ze śledczymi zapędami. Oby takich ludzi było więcej.
W tym roku Roman Klamycki kończy 66 lat. Jeszcze niedawno zapowiadał, że kończy z działalnością „tropiciela afer”, bo przechodzi na emeryturę. Teraz mówi, że jedynie ograniczy swoją aktywność. Można się więc spodziewać kolejnych doniesień. Niedawno wysłał do prokuratury kolejne zawiadomienie. Tym razem chce, by śledczy ustalili, kto w internecie znieważał prezydenta Lecha Kaczyńskiego w kontekście katastrofy smoleńskiej.