Transplantolog: Patrząc w lustro, nie chcę widzieć twarzy mordercy
- Mój dziadek był krawcem i chyba musiał wykazać się większą sprawnością niż my, przeszczepiający serca. Bierze się igłę i nitkę i szyje: duże do dużego, tętnicę płucną do tętnicy płucnej, aortę do aorty, serce na okrętkę - mówi prof. Karol Wierzbicki, kardiochirurg, szef transplantologów w szpitalu Jana Pawła II w Krakowie.
Żadnych wzruszeń pan nie czuje, trzymając je w ręce?
Czuję powagę i respekt, ale to jest respekt przed tym, że zagląda się do wnętrza człowieka. I jak mostek trzeba rozciąć piłą, to nie podchodzi się do tego tak, jak do przecięcia gałęzi. Natomiast w samym mięśniu - oprócz tego, że należy do żywego człowieka - żadnego mistycyzmu, tajemnicy nie ma. Mój dziadek był mistrzem krawieckim. Wydaje mi się, że projektując i szyjąc garnitur, musiał wykazać się większą kreatywnością i sprawnością niż my. Przeszczep serca to taka operacja dla faceta, pieprzyć poprawność polityczną: bierze się igłę i nitkę i szyje: duże do dużego, tętnicę płucną do tętnicy płucnej, aortę do aorty, serce na okrętkę. Technicznie łatwiejsze od szycia garnituru.
Tyle że jak krawiec coś popsuje, to najwyżej klient się zdenerwuje.
Mało tego, krawiec może zrobić poprawkę. My nie. Stąd te emocje, ten respekt, których nie potrafię wyłączyć. Choć tak byłoby prościej. Tak sobie czasem myślę, że chirurg powinien być takim nieczułym skurwielem. Bo to jest burza emocji. Jak bardzo musi być pani zdenerwowana, żeby trzęsły się pani ręce?
Bardzo.
A tutaj to jest na porządku dziennym. My na początku nawet zażywaliśmy leki na serce, betablokery, bo ktoś powiedział: ty, jak to się zażywa, to się ręce nie trzęsą. A jak założyłem pierwszy raz okulary powiększające, pożyczone, bo miałem zobaczyć naczynia wieńcowe, to te okulary na mnie się trzęsły. Oczywiście, z czasem człowiek uczy się te emocje wyłączać. Pod warunkiem, że wszystko idzie dobrze.
Widziałam znakomitych chirurgów przy operacji. Żartowali....
To jest maska. Wentyl bezpieczeństwa. Robię to samo. Trochę udaję. Jak jest chwila podczas operacji, że wszystko idzie dobrze, zaczyna się gadać głupoty, żartować. Czasem to nie są żarty wysokich lotów. Czasem robię to przy pacjencie. To jak z samolotem - jak zaczyna trząść, to się patrzy na stewardessy. Jeśli one dalej są uśmiechnięte, to znaczy, że nic złego się nie dzieje. Myślę, że pacjenci podobnie to odbierają. Mówię: „niech pani zadzwoni do męża, że ma dom posprzątać”, a pacjentka ma poczucie, że skoro jest śmiech, to nie jest tak źle. A czasem wcale dobrze nie jest.
Oszukujecie trochę siebie i ich?
Pewnie, że oszukujemy. Tyle, że najtrudniej samego siebie oszukać. Pani nie wie, ile nas to kosztuje. Jak nam zależy, żeby pacjent przeżył. Czasem mam wrażenie, że mnie zależy na tym bardziej niż jemu i jego rodzinie. Z różnych pobudek…
Ambicjonalnych?
Też, ale chodzi mi o coś innego. O poszukiwanie sensu tego, co robimy. Ktoś mi powiedział: wiesz, widzę przy goleniu twarz mordercy. Więc chirurg ma to poczucie walki - również o to, jak widzi siebie. To chyba najsilniejsze. Pamiętam kolegów, którzy płakali, jak im pacjent umarł. Ja też płakałem. Bo śmierć pacjenta to porażka, najbardziej dotkliwa z możliwych. Silni, dorośli faceci, a mają łzy w oczach - kto by w to uwierzył? My tych pacjentów wcześniej poznajemy, ich rodziny. Wszczepiałem ostatnio pompę wspomagającą krążenie. Pacjent nie miał jeszcze trzydziestki. Przychodziła jego żona. Innym razem widzę - chodzi po korytarzu ze swoją matką. A jak już zauważyłem w którąś niedzielę, że pięcioletnia córeczka siedzi mu na kolanach, to myślę: „Człowieku, włącz skurwiela w sobie, bo nie zrobisz tej operacji”. Ale dobrze poszło.
Mechaniczne wspomaganie serca ma ogromną przyszłość. Przeżywalność ludzi po takich zabiegach jest coraz wyższa
Te wszczepy pomp, „prawie sztucznego serca” zastąpią całkowicie transplantacje od zmarłych dawców?
Na razie przeszczepy „prawdziwego” serca, choć obarczone niedoskonałością, są w wielu przypadkach jedynym rozwiązaniem. Ale mechaniczne wspomagania serca mają ogromną przyszłość. Przeżywalność ludzi po takich zabiegach jest coraz wyższa - teraz po dwóch latach od zabiegu wynosi około 80 procent, co jeszcze kilkanaście lat temu było nie do pomyślenia. Więc sądzę, że to będzie pewnym ratunkiem. My tę pompę bierzemy niemal z półki, a na serce musimy bezradnie czekać.
Znaleźć dawcę to chyba w transplantologii największe wyzwanie…
Mam alergię na określenie: znaleźć dawcę.
Lepiej powiedzieć: poczekać na czyjąś śmierć?
Kto tego dawcę ma znaleźć?! Jak słyszę „znajdź mu serce”, to mam ochotę wybuchnąć. Tak jakby to, czy będę go szukał, miało wpływ na to, czy to serce będzie - a jeśli go nie ma, to znaczy, że nie szukam.
To jak pan to nazywa?
Bezradnością. Absolutną bezradnością lekarza, który opiekuje się biorcą. Bo jaki mamy wpływ na to, czy ten narząd będzie, czy nie? Kompletnie żaden. Przychodzę do pracy w weekendy, zajrzeć do pacjentów. Za każdym razem, kiedy wchodzę na oddział w niedzielę, widzę w oczach jednej pacjentki pytanie: czy to już, jest dla mnie serce?
To jest - nie chcę powiedzieć konflikt interesów, ale pewna sprzeczność, paradoks - że w przypadku transplantologii nadzieją na życie jest śmierć kogoś innego.
Kiedyś szedłem ze swoim synkiem, wówczas kilkuletnim, za rękę. Taki dumny, zadowolony, bo byłem po wykonanym przeszczepie. I on mnie pyta: tata, a co robiłeś? Więc ja mu mówię: wiesz, taki pan był bardzo chory i myśmy go uratowali. A on na to: jak? Więc tłumaczę dziecku, może niepotrzebnie: bo wiesz, taki inny pan poszedł w chmurki, on już nie potrzebował swojego serduszka, więc tata wziął od niego to serduszko i przełożył do innego pana. A dziecko mi posmutniało. Więc pytam: Mareczku, co jesteś taki smutny? A on na to: no bo tego pierwszego pana nie uratowałeś. To jest ta sprzeczność. Ale ja transplantologię serca porównuję do zdobywania ośmiotysięcznika. Taka wysokość nazywa się strefą śmierci. Trzeba najpierw wejść w strefę śmierci, żeby zdobyć górę, a potem bezpiecznie z niej zejść. Zejść do strefy życia.
Ciężej jest wyciąć serce czy wszyć je?
Technicznie - wszyć. Ale psychicznie - wyciąć. Nie ma tak stresujących operacji jak wycinanie serca. Nie jestem w stanie sobie wytłumaczyć, że wycinam je ze zwłok.
Wycinając serce, patrzy pan na twarze pacjentów?
Zmarłych. Pytanie powinno brzmieć: czy patrzy pan na twarze zmarłych. Nie. Twarz jest zasłonięta, na sali jest kilka zespołów jednocześnie - jeden pobiera serce, inny wątrobę, jeszcze inny - nerki. Tam nikt nie żartuje. Nikt.
Decyzja, żeby oddać narządy swojego bliskiego, jest chyba piekielnie trudna?
To nie chodzi nawet o to, że jest tak trudna, ale że jest podejmowana w bardzo trudnym momencie. Często dawcami są młode osoby. Osiemnastka, samochód w prezencie, wypadek, zgon - często tak to wygląda. Rodzina ma wtedy ochotę rozszarpać wszystkich wokoło, też lekarzy.
Przeszczep serca to nie jest najbardziej skomplikowana operacja. Bierze się igłę, nitkę i szyje. Technicznie łatwiejsze od szycia garnituru
Rodziny nie włączają wtedy myślenia: syn umarł, ale niech jego serce uratuje życie komuś innemu?
Im się właśnie, proszę pani, świat zawalił.
Ale mamy wbudowany mechanizm psychologiczny usensowiania dramatów…
Ale to wymaga czasu. A decyzja rodziny ma zostać podjęta szybko. Oni oczekują od lekarza, że uratuje ich bliskiego. A lekarz ma przyjść do niego i powiedzieć: w sumie państwa syn nie żyje, ale czy możemy pobrać jego narządy? Niech się pani nad tym chwilę zastanowi.
Więc w jaki sposób zadaje się to pytanie?
Teraz pyta się rodziny: czy słyszeli państwo, żeby państwa syn (córka, żona, mąż) za życia mówił, że jest przeciwny transplantacji? To jest bardzo mądre, bo nie obarcza się rodziny decyzją. Lekarz tak skonstruowanym pytaniem bierze tę decyzję na siebie.
Po co pan wybrał tę specjalizację?
Człowiek tak ma - jeden bardziej, drugi mniej - że na nagrodę woli sobie zapracować. Umęczyć się. To jak z tym ośmiotysięcznikiem.
PRZESZCZEP SERCA
Pierwszej na świecie udanej transplantacji serca dokonał zespół chirurga Christiaana Barnarda 3 grudnia 1967 roku; biorcą był Louis Washkansky.
Pierwszą w Polsce próbę przeszczepu serca przeprowadził zespół profesorów Jana Molla, Antoniego Dziatkowiaka i Kazimierza Rybińskiego w Łodzi 4 stycznia 1969 r.
Wykonawcą pierwszej w Polsce udanej transplantacji serca był prof. Zbigniew Religa - miała ona miejsce 5 listopada 1985 roku w Zabrzu. Choć sam przeszczep był udany, 62-letni pacjent zmarł dwa miesiące później na sepsę.