Tragedia w Andrychowie. Zobaczyć drugiego człowieka
Udajemy, że nie widzimy leżącego na ławce bezdomnego, skulonej w śniegu nastolatki, nie reagujemy na płacz i krzyki dobiegające z mieszkania sąsiadów, nie zwracamy uwagi matce, która na ulicy wymierza dziecku klapsa lub szarpie je za rękę i głośno krzyczy. Skupieni na sobie, swoich sprawach, swoim życiu, gubimy człowieczeństwo
W Andrychowie smutek. Nawet ci, których we wtorek nie było w pobliżu ul. Krakowskiej, czują się jakoś nieswojo, źle. W mroźny dzień na oczach mieszkańców tego spokojnego miasteczka zginęła nastolatka.
Natalia 28 listopada wyszła rano do szkoły. Była uczennicą Powiatowego Zespołu nr 9 Szkół Ogólnokształcących im. Marii Dąbrowskiej w Kętach. Po drodze zadzwoniła do taty, mówiąc, że nie wie, gdzie jest, że źle się czuje. Potem już nie odbierała telefonu. Rodzina zaczęła jej szukać. Ojciec dziewczynki pojechał do szkoły córki, ale nie zastał w niej Natalii. Potem ruszył na policję zgłosić zaginięcie nastolatki. I tu być może dochodzimy do kluczowego momentu tej historii, bo przyjęcie zawiadomienia i wstępna ocena sytuacji decydują o tym, jak potem pracuje policja.
Policjanci potraktowali jednak sprawę 14-letniej Natalii jako „zaginięcie opiekuńcze”, które ma niski priorytet i na ogół dotyczy dziecka, które „samowolnie oddaliło się” na przykład z domu poprawczego. Nie spieszyli się z poszukiwaniami. Nie ściągnęli psów tropiących, nie ruszyli w miasto. Zrobili to znajomi i przyjaciele rodziny.
Natalia cały ten czas siedziała na śniegu między pasażem handlowym, dużym sklepem sieciowym a ruchliwą ulicą Krakowską. Jakieś 500 metrów od komisariatu policji. Nikt nie zwrócił uwagi na zamarzającą 14-latkę. Nikt do niej nie podszedł, nie zapytał, czy nie potrzebuje pomocy.
Dziewczynę znalazł pan Rafał, przyjaciel rodziny, który pomagał w poszukiwaniach. Jak potem opowiadał, Natalia leżała z telefonem w ręku, miała palec na jego ekranie. W międzyczasie przybiegł ojciec nastolatki. Przenieśli dziewczynę do sklepu, robili jej sztuczne oddychanie, zadzwonili po pomoc. Karetka długo nie przyjeżdżała. Wreszcie pojawili się ratownicy. Zabrali Natalię do szpitala w Krakowie-Prokocimiu. Zmarła następnego dnia.
- Dziewczynka była tak wychłodzona, że nie udało się uratować jej życia. Przez dobę była utrzymywana pod ECMO, ale w środę o godz. 17 został stwierdzony zgon - mówiła Katarzyna Pokorna-Hryniszyn, rzeczniczka szpitala. - Lekarze byli mocno wstrząśnięci faktem, że dziecko tak długo przebywało na zewnątrz, bez udzielonej pomocy. Jest to dla wszystkich ogromny szok - dodała.
W piątek ogłoszono wstępne wyniki sekcji zwłok. Wychłodzenie organizmu nie było bezpośrednią przyczyną śmierci Natalii, biegli stwierdzili śmierć mózgową spowodowaną masywnym krwotokiem i obrzękiem mózgu. Kolejne badania mają wyjaśnić przyczynę obrzęku mózgu i krwotoku. Ale szanse na uratowanie dziewczynki byłyby znacznie większe, gdyby pomoc przyszła wcześniej.
- Gdyby pomoc nadeszła po pierwszej godzinie, może i po dwóch godzinach, to miała duże szanse na przeżycie - stwierdził prof. dr hab. Janusz Skalski, prezes Polskiego Towarzystwa Kardio-Torakochirurgów.
W biały dzień, pośrodku niemałego miasta umiera w śniegu nastolatka, w ręce trzyma telefon. Może chce jeszcze gdzieś zadzwonić? Wezwać pomoc? Obok przechodzą ludzie, 500 metrów dalej za biurkami siedzą policjanci, po ulicach biega ojciec i jego znajomi, szukają dziewczyny. Nie musiała umierać. Wystarczył jeden przechodzień, który zainteresowałby się Natalią. Jeden! Dlaczego nikt nie interweniował? Gdzie była policja?
11 listopada, więc kilka dni wcześniej, na dworcu kolejowym w Olsztynie panował spory tłok. Na peronie czwartym ludzie czekali na pociąg do Gdyni, za chwilę miał podjechać następny skład - do Białegostoku. Podróżni przestępowali z nogi na nogę, zerkali w ekrany telefonów komórkowych. Obok na ławce leżał nieprzytomny mężczyzna. Nikt nie zareagował. Dopiero po kilku minutach podbiegł do niego więzień pracujący poza terenem zakładu karnego. Zaczął reanimację. Wezwał pogotowie, które przyjechało bardzo szybko. Niestety, mężczyzna zmarł w szpitalu. Miał zaledwie 39 lat.
- Miejsca publiczne powinny mieć procedury na wypadek takich sytuacji. Ale to też kwestia odpowiedzialności i zrozumienia sytuacji - mówił potem Marek Sokołowski, socjolog z UWM w rozmowie z „Gazetą Olsztyńską”.
Mężczyzna dłuższy czas leżał nieruchomo. Jak w przypadku Natalii, nikt mu nie pomógł, nikt nie podszedł, o nic nie zapytał.
- Znieczulica społeczna to bardzo stary problem. Uodporniliśmy się na nieszczęście innych. Ludzie na przykład żebrzą na ulicy. Stojąc z wyciągniętą ręką, proszą o pieniądze na leczenie, a my nawet nie wiemy, czy rzeczywiście chodzi tu o ratowanie zdrowia. Nie mamy zaufania. Podobnie jest z osobami, które stoją z puszkami, prosząc o wsparcie chorych dzieci. Przechodzimy obok nich obojętnie. Boimy się też zwracać uwagę osobom, które głośno rozmawiają przez telefon w pociągu albo zdejmują buty i kładą stopy na siedzenie. Nawet jeśli nas to razi i nie jest zgodne z dekalogiem pasażera, który obowiązuje w pociągu, nie reagujemy. Nie interweniujemy, bo nie chcemy oberwać. Dlatego, gdy ktoś leży, nie wiemy dlaczego. Czy jest pijany, a może pod wpływem narkotyków? Zastanawiamy się, czy podchodząc do takiego człowieka, nie zrobimy sobie krzywdy. I odwracamy wzrok od takich przypadków - wyjaśniał prof. Marek Sokołowski. - Tylko w sytuacji, gdy ktoś wzywa pomocy, nie ma nikogo wokół, a jest tylko jedna konkretna osoba, może liczyć na pomoc. Gdy jest tłum, każdy patrzy na innego, licząc, że to on zareaguje. Myślimy: „to nie moja sprawa”. Im więcej nas, tym gorzej. I lepiej nie będzie. Dbamy jedynie o swój dobrostan. Dlatego tak łatwo umiera się w tłumie - dodał.
Zwróciła na to uwagę także profesor nauk społecznych SWPS Krystyna Skarżyńska, psycholożka, członkini Instytutu Spraw Publicznych oraz Międzynarodowego Instytutu Społeczeństwa Obywatelskiego.
- Dlaczego ludzie nie pomagają w takich sytuacjach? Paradoksalnie jest tak, że im więcej obserwatorów, tym mniejsza szansa na udzielenie pomocy i to nie jest polska specyfika, tylko taka prawidłowość - analizowała w TVN24.
Jak wyjaśniała, kiedyś mówiono o rozrzedzeniu odpowiedzialności. Dziewczynkę widziało kilkanaście osób, dlaczego więc ja mam pomagać? Dzisiaj o tym, że jeśli jest więcej osób, to ta większość tworzy pewien wzór zachowań, za którym idziemy. Więc gdyby choć jedna z osób ruszyła w kierunku Natalii albo nieprzytomnego mężczyzny leżącego na ławce olsztyńskiego dworca, być może znaleźliby się inni, którzy też chcieliby pomóc.
Ekspertka podkreślała, że drugą kwestią jest pośpiech.
- Żyjemy w takim świecie, gdzie pośpiech zabija człowieczeństwo. Bardzo często tak jest. Miejmy nadzieję, że nie u wszystkich, ale trzeba o tym wiedzieć, że są takie prawidłowości, które niekoniecznie nawet osobom, o których myślimy, że są moralne, nie pozwala ta cecha zachować się przyzwoicie - przekazała.
Siedem lat temu Daniel Rusin znany w internecie pod nazwą „Reżyser Życia” przeprowadził w Warszawie eksperyment. Podobny przeprowadzono wcześniej w Norwegii. Rusin posadził małego chłopca na jednym z ursynowskich przystanków w samym środku zimy. Nikt do malca nie podszedł. Później ekipa przeniosła się na ławkę w rejonie kościoła przy ul. Dereniowej. Był śnieg, mróz, chłopiec nie miał na sobie nawet kurtki. Drżał. Kilka osób dopytywało, dlaczego siedzi sam i kiedy przyjdzie jego mama, niektórzy proponowali, żeby poszedł się gdzieś schować. Jedynie dwie kobiety zrobiły więcej. Jedna podarowała chłopcu rękawiczkę. Miała tylko jedną, ale zaproponowała, żeby włożył w nią obie dłonie. Druga okryła marznącego dzieciaka swoją chustką.
W stolicy Norwegii sytuacja wyglądała inaczej. Na przystanku autobusowym również marznął chłopiec, ludzie pytali, dlaczego jest sam i czemu siedzi tak lekko ubrany. Bez zastanowienia oddawali mu swoje szaliki, rękawiczki, wielu ściągało kurtki!
Niespełna tydzień przed śmiercią Natalii redakcja „Dzień Dobry TVN” powtórzyła eksperyment. W centrum Warszawy znowu na ławce usiadł chłopiec w samej bluzie. Tego dnia temperatura wynosiła jedynie 6 stopni. Przez kilka godzin 11-latka minęło około ośmiuset osób, tylko siedem kobiet i trzech mężczyzn zdecydowało się podejść i udzielić mu pomocy.
- To jest dziecko, trzeba zadbać o młodszych tak samo jak o starszych ludzi. Tak zostałem wychowany - powiedział potem jeden z nich.
Dlaczego brakuje nam empatii? Współczucia? Psychologia wyróżnia trzy grupy przyczyn odpowiedzialnych za budowanie poziomu empatii u człowieka: predyspozycje biologiczne, psychologiczne i środowiskowe. Biologiczne to materiał, który dostajemy od swoich przodków. Naukowcy twierdzą, że odpowiadają za nasz poziom empatii aż w 50 procentach. Predyspozycje psychologiczne to wzorce, jakie otrzymaliśmy w dzieciństwie oraz relacje, jakie panowały i panują wśród naszych najbliższych. Psychologowie tłumaczą, że osoby empatyczne były wychowywane w poczuciu odpowiedzialności za drugą osobę, ale i świadomości konsekwencji popełnianych czynów. Osoby wykazujące niższy poziom empatii zwykle dorastały w poczuciu bezkarności oraz braku odpowiedzialności za innych. Zasadniczy wpływ na poziom empatii ma także środowisko, w jakim przebywamy oraz panujące w nim akceptowane wzorce zachowań.
Badania pokazują, że jeżeli mamy wokół siebie osoby, które potrafią okazywać empatię, sami stajemy się bardziej empatyczni. Dzieci naśladują obserwowane zachowania, wytwarzając i poszerzając całą gamę reakcji empatycznych.
W jedną z kwietniowych niedziel 2023 roku dwaj chłopcy z Juszkowa pod Gdańskiem zobaczyli leżącego na ziemi człowieka. Pobiegli do strażaków. Ci pomogli mężczyźnie i wezwali pogotowie. Mężczyzna przeżył.
„Chcielibyśmy pogratulować postawy Erykowi Potrykus i Szymonowi Orłowskiemu - chłopcom, którzy nas zatrzymali i jako jedyni postanowili udzielić pomocy poszkodowanej osobie. Nie przeszli oni obojętnie, widząc ludzką krzywdę. Postawa godna naśladowania” - napisali potem na Facebooku strażacy z Cedrów Wielkich.
Wszystko działo się przy ruchliwej drodze. Ludzie maszerowali nią na niedzielną mszę w kościele.
„Nikt nie reagował. Losem człowieka zainteresowali się tylko młodzi chłopcy, Eryk Potrykus i Szymon Orłowski” - pisał potem „Fakt”.
Jeden z nastolatków opowiadał gazecie, że tylko jedna starsza pani doradziła mu, żeby zadzwonił na numer 112, ale sama nie miała czasu, żeby to zrobić, spieszyła się do kościoła.
- Jak sobie teraz o tym wszystkim myślę, to jestem zły. Nie mogę uwierzyć, że nikt nam nie pomógł, dlaczego nikt nie reagował? - pytał Eryk w rozmowie z tabloidem.
Nie widzimy ludzi leżących w śniegu czy marznących na ławkach. Nie słyszymy płaczu dochodzącego zza ściany, nie zwracamy uwagi matce, która na ulicy wymierza dziecku klapsa - tu działa podobny mechanizm. Boimy się interweniować, mówimy sobie, że to nie nasza sprawa, że lepiej się nie wtrącać, liczymy, że może ktoś inny coś z tym zrobi.
Kamil trafił do szpitala 3 kwietnia 2023 roku. Był w stanie ciężkim. Wcześniej, przez kilka dni leżał w domu z nieopatrzonymi poparzeniami. Ojczym, 27-letni Dawid B., miał bić chłopca, kopać, przypalać papierosami, polać wrzątkiem, posadzić na rozgrzanym piecu węglowym. Chłopczyk miał też złamania nóg i rąk, stare, sprzed około miesiąca. Matka Kamila, 35-letnia Magdalena B., nie reagowała na przemoc wobec własnego dziecka. Jej siostra Aneta J. i jej mąż Wojciech J. też udawali, że nic się nie dzieje. Torturowaniu Kamilka przyglądały się ich dzieci. Żyli wspólnie, w ciasnym dwupokojowym mieszkaniu.
Nie zareagowali pracownicy szkoły, chociaż Kamil przychodził do szkoły z siniakami i złamaną ręką, płaczu dziecka nie słyszeli sąsiedzi. Lekarze walczyli o życie chłopca miesiąc.
Śmierć Kamila wstrząsnęła całym krajem. Zareagowali dziennikarze, artyści, politycy. W sieci rozgorzała dyskusja o tym, jak to możliwe, że tyle osób patrzyło na cierpienia chłopca, albo przynajmniej mogło się domyślać, co dzieje się w jego domu, i nie zareagowało.
- Kamil nie jest jedynym dzieckiem, które umarło w wyniku przemocy domowej. Były Hania, Blanka, Szymon, Wiktor i tych imion, niestety, będzie jeszcze więcej, jeśli nie zmienimy tego, co nie działa - alarmowała Monika Rosa z Koalicji Obywatelskiej.
Miała rację. Według badań Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę 41 proc. dzieci doświadcza przemocy od bliskiej osoby dorosłej. A 7 proc. wykorzystania seksualnego z kontaktem fizycznym (dane z Ogólnopolskiej Diagnozy Skali Krzywdzenia Dzieci w Polsce z 2018 roku). Prokuratura rocznie formułuje ok. 3,5 tys. aktów oskarżenia z art. 207 Kodeksu karnego (fizyczne lub psychiczne znęcanie się nad osobą najbliższą).
Dzieci bite i maltretowane pochodzą nie tylko z tak zwanych patologicznych rodzin. Czasami przemoc dzieje się tuż obok, w domu sąsiadów, z pozoru porządnych, często wykształconych ludzi. Słyszymy krzyki, płacz dziecka. Nie reagujemy. Bo nam głupio, bo nie chcemy się wtrącać, bo tam na pewno nic złego się nie dzieje. W maju 2021 roku na komisariacie w Luboniu zgłosił się 10-latek. Był w podartej piżamie, kurtce i klapkach ogrodowych.
- Chłopiec skorzystał z chwili, kiedy matka i ojczym wybrali się na zakupy. Pospiesznie się ubrał, nakreślił na kartce kilka zdań, w których pożegnał się z mamą, i przyszedł do nas. Dla nas to była rzecz niecodzienna. (...) Każdy fakt, który ujawnialiśmy w tej sprawie, po prostu przerażał. W pewnym momencie nawet część policjantów zaczęła wątpić, czy takie rzeczy mogły mieć miejsce, bo z taką skalą przemocy mieliśmy tu do czynienia. Ale dziecko stojące przed komisariatem w klapkach ogrodowych, w podartej piżamie i kurtce bardzo mocno uwiarygadnia całą swoją wersję już w pierwszym momencie - opowiadał potem Dariusz Majewski, komendant Komisariatu Policji w Luboniu.
Ojczym Adama (imię zmienione) z wykształcenia jest psychologiem, choć nigdy nie pracował w zawodzie. Chłopiec był psychicznie maltretowany: musiał sporządzać długie pisemne sprawozdania z tego, co robił każdego dnia. Ojczym podglądał go za pomocą kamer zamieszczonych w pokoju. Instalował na komputerze oprogramowanie szpiegowskie, ale przede wszystkim miał się znęcać fizycznie za każde najmniejsze uchybienie od rygoru, który obowiązywał w domu.
- Czytając te materiały wnikliwie, można odnieść wrażenie, że to dziecko było właściwie torturowane. Proszę wybaczyć tak mocne słowa, ale to moja osobista opinia - mówił Majewski.
Gdy policjanci przyjechali zatrzymać 44-latka, ten zachowywał się spokojnie, zaprzeczał słowom chłopca. Wcześniej, jak potem się okazało, miał już problemy z prawem. Został nieprawomocnie skazany za uderzenie dziesięciolatka, który miał się niewłaściwie zachowywać wobec jego dzieci. Mężczyzna usłyszał zarzuty psychicznego i fizycznego znęcania się nad pasierbem. Matce chłopca odebrano prawa rodzicielskie, bo ona również miała stosować przemoc wobec Adama.
Z badań Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę wynika, że ponad połowa Polaków uważa bicie dzieci za karę, która nigdy nie powinna być stosowana, mimo to aż 36 proc. przyznaje się do stosowania klapsów. Co równie mocno niepokoi, znaczna część świadków karcenia słownego (38 proc.), jak i fizycznego (41 proc.) pozostała wobec tych zachowań bierna.
Bo to przecież nie nasze życie, nie nasza sprawa. Natalia za tę społeczną bierność zapłaciła najwyższą cenę. We wtorek odbył się jej pogrzeb. Koledzy i koleżanki nastolatki przyszli do kościoła z białymi różami.
Podczas mszy żałobnej prowadzący ją ksiądz Stanisław Czernik, proboszcz andrychowskiej parafii, porównał ojca dziewczynki do biblijnego Hioba. - Drogi panie Grzegorzu i rodzino, łączymy się dziś z waszym ogromnym bólem. Słowa nie wypowiedzą tego, jaka była. Dobra, skromna i cicha. Łączy nas niewymierny żal. Przyszło nam pożegnać tak młodą osobę, ale nie bójmy się. Śmierć nie kończy życia, tylko jego ziemską część - mówił duchowny.
Apelował do wiernych, by postarali się „w tym niespodziewanym odejściu Natalii odnaleźć przesłanie nadziei”, „budować wsparcie dla rodziny” i „szukać dobra”.
Ojciec Natalii owdowiał w 2016 roku, jego żona przegrała walkę z chorobą. Natalia została pochowana w grobie razem z mamą.