Tradycyjna Wielkanoc w rodzinie Wróblewskich
- W domu rodziców, tak jak na tej kartce, był osobny stolik, na którym stała święconka. Święcił ją ksiądz, który do nas przychodził - wspomina Józef Wróblewski.
Bydgoszczanin, przyjaciel „Albumu historycznego”, odszukał w rodzinnych zbiorach tę piękną wielkanocną kartkę. To pamiątka po mamie Łucji, z domu Woźniakowskiej, i ojcu Tadeuszu Wróblewskim, współzałożycielu i działaczu Bydgoskiego Towarzystwa Wioślarskiego. - Kartka nie jest wypisana. Podejrzewam, że w sklepie czy księgarni spodobała się rodzicom, więc ją kupili, by zachować na pamiątkę. Jak można przeczytać, kartkę namalował pan Iskrzyński. Może pochodzić z lat wojennych albo z okresu zaraz po zakończeniu wojny - mówi pan Józef.
Nasz Czytelnik z sentymentem wspomina, jak Wielkanoc się świętowało w jego domu w drugiej połowie lat czterdziestych i w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku. - Tak jak na tej kartce, u nas też był osobny stolik, na którym stała święconka. Nie chodziliśmy z nią do kościoła. Święcił ją ksiądz Kazimierz Kaczmarek, wikary z parafii pod wezwaniem Świętych Apostołów Piotra i Pawła na placu Wolności, który w Wielką Sobotę przychodził do nas do domu. Ksiądz Kaczmarek, niestety już świętej pamięci, był przyjacielem rodziny - wspomina Józef Wróblewski.
Święconkę, pod czujnym okiem mamy, przygotowywał wraz z bratem Andrzejem. Na dnie koszyczka kładli rzeżuchę lub jęczmień i w nich ustawiali baranka z masła.
Do koszyczka wkładali także tradycyjne pokarmy, czyli m.in.: jajka, szynkę, białą kiełbasę, pieczywo i babkę drożdżową. - Wszystko wyglądało bardzo apetycznie. Jajka do święconki z bratem sami malowaliśmy na kolorowo albo były barwione w łupinach cebuli. W niedzielę świąteczną całą rodziną na szóstą rano szliśmy na rezurekcję do kościoła na plac Wolności. Potem zasiadaliśmy do stołu na wielkanocne śniadanie. Sięgaliśmy wtedy po poświęcone pokarmy z naszego koszyczka - wspomina Józef Wróblewski.
Czy chłopców odwiedzał „zając”? Oczywiście! Przez cały rok musieli być bardzo grzeczni, bo zajączek pojawiał się w domu państwa Wróblewskich zawsze rano w pierwszy dzień świąt. Przynosił łakocie albo drobne upominki. Zawsze były to niespodzianki.
Po śniadaniu wielkanocnym pani Łucja i pan Tadeusz wraz z synami wybierali się na długi spacer po Bydgoszczy. Mieszkali przy ulicy Reja, więc mieli blisko na przykład na Stary Rynek, do parku Witosa czy do parku Kochanowskiego.
Z kolei w drugie święto symbolicznie oblewali się wodą. Śmigus-dyngus był obowiązkowy!
- Od lat mój brat mieszka w Sopocie. Czasem razem spędzamy święta. Każdy z nas w swoich domach kultywuje wielkanocne tradycje. Dodam jeszcze, że uczestniczymy w Triduum Paschalnym poprzedzającym Wielkanoc - podsumowuje Józef Wróblewski.
Święta wielkanocne w swoim rodzinnym domu chętnie wspomina także Marian Magierowski.
- Z młodszym bratem Władysławem i starszą siostrą Marianną najbardziej lubiliśmy malować jajka do święconki i pisanki. Ileż było przy tym zabawy! A gdy ktoś zgniótł pisankę, to śmiechu było co niemiara. Tylko mama i babcia nie były zbytnio zadowolone z naszych wybryków. Pamiętam, że nie mogliśmy się doczekać momentu, gdy można było zjeść produkty ze święconki. Zgodnie z tradycją, w niedzielę na szóstą rano całą rodziną szliśmy do kościoła na mszę rezurekcyjną. Była bardzo długa, więc gdy byliśmy młodsi, to pamiętam, że trudno nam było wytrzymać. Tym bardziej marzyliśmy o tym, by już zasiąść do świątecznego stołu. Ja ze święconki zawsze wyjadałem drożdżową babkę. Piekła ją moja babcia według starej rodzinnej receptury. Palce lizać! Takiej babki to już nigdy potem nie jadłem - wspomina pan Marian.
W lany poniedziałek w domu państwa Magierowskich był śmigus-dyngus. Tata oblewał dzieci. Nie za mocno. Chodziło tylko o to, by zachować tradycję.
- Z kolei babcia, gdy goście przychodzili do nas na świąteczny obiad, delikatnie spryskiwała ich swoimi perfumami. Mówiła, że to taki mały dyngus. Babcia też pilnowała, by do nas przyszedł „zajączek”. Z reguły przynosił nam słodycze. Oczywiście zawsze były one dobrze pochowane po całym domu. Ogromną radość sprawiało nam bieganie i szukanie łakoci. Gdy na obiad przychodziły kuzynki czy kuzynowie, również dostawali „zajączka”. Tyle tylko że podarunki na nich czekały na stole. Nie musieli ich szukać - podsumowuje nasz Czytelnik.