Nikt o zdrowych zmysłach nie wyobraża sobie - nie tylko w Ameryce - by wybory prezydenckie odbyły się w USA w innym dniu niż właśnie we wtorek po pierwszym poniedziałku listopada.
Termin niemal magiczny, a zarazem jakże fundamentalny dla demokracji amerykańskiej. A przecież powody religijne i społeczne, dla których zdecydowano się na ten dzień już od dawna ustały. Mimo to Amerykanie trwają mocno przy swej tradycji. I nie tylko przy niej. Elektor na grudniowym posiedzeniu Kolegium zobowiązany jest oddać głos na tego kandydat, który wygrał w jego stanie. Oczywiście zdarzały się odstępstwa od tej reguły, ale nie wpływały one na wynik powszechnego głosowania.
Co prawda kilka tygodni temu niektórzy elektorzy deklarował, że staną okoniem przeciwko obu kandydatom, ale trudno oczekiwać, by zablokowali Donaldowi Trumpowi drogę do Białego Domu. Bo też legitymizacja do zasiadania w Gabinecie Owalnym ma najmocniejszą od czasów Dwighta Eisenhowera, bohatera II wojny światowej. Nie tylko dzięki masowemu poparciu zwykłych ludzi, ale wygranej wbrew sondażom, a przede wszystkim establishmentowi własnej partii. Co prawda Republikanie zdobyli większość w Senacie i Izbie Reprezentantów, ale to deputowani są dziś ubogimi krewnymi prezydenta-elekta. Tym bardziej że publicznie deklarowali, że na Donalda Trumpa nie zagłosują.
Niewykluczone, że przy tak silnej legitymizacji i „spacyfikowaniu własnej partii” zobaczymy ewolucję prezydentury w zupełnie nowym kierunku. Będzie to możliwe także dlatego, że Amerykanie we wtorek po pierwszym poniedziałku listopada dochowali wierności tradycji w jeszcze jednym wymiarze. Bo ilekroć słyszeli, że ktoś nie nadaje się na prezydenta, tym bardziej wierzą, że jest odwrotnie. I trzeba głosować na przekór podpowiadaczom. Tak było chociażby w 2004 roku, gdy wbrew opinii międzynarodowej jeszcze raz poparli George’a Busha juniora. Teraz postąpili tak samo. Tym samym mamy w Waszyngtonie, kolejny po Warszawie, Budapeszt. Ale znacznie silniejszy.