"To wszystko trzeba postawić na nogi"
Rozmowa z Władysławem Gollobem, właścicielem Polonii Bydgoszcz.
- Objął pan stery w Polonii w czasach, kiedy kolejne kluby rezygnują ze startów w lidze z powodów finansowych. Żużel nam się powoli kończy?
- Te radykalne ruchy to często cyniczna gra, na niewywiązywanie się z finansowych obietnic. Kluby ulegają presji budowania wyniku sportowego ponad swoje możliwości. Obiecując kontrakty, z których - to z góry wiadomo - nie będą w stanie się wywiązać. Najlepszym przykładem tego typu działań była Polonia. Radosna twórczość kontraktowa w ostatnich latach nieomal doprowadziła do katastrofy, czyli upadku klubu z niemal stuletnią tradycją. Tak jest w wielu przypadkach. Części się udaje z tego wyjść, bo w podbramkowej sytuacji wywierają presję na władze samorządowe i szeroko pojęte środowisko. Skutecznie, bo na konta klubów płyną dodatkowe środki. Ostatni przykład? Zielona Góra. Była mowa o milionowych długach, straszenie upadłością, końcem żużla. Tuż przed procesem licencyjnym pieniądze się znalazły. I można znów licytować zawodników.
- Kto w tym układzie jest najbardziej naiwny. Władze żużla, a może zawodnicy, którzy wierzą we wszystkie obietnice prezesów?
- O zawodnikach powiedziałbym raczej, że są sprytni. Negocjują z klubem wysokie stawki i wiedzą, że muszą dostać pieniądze, bo jeśli klub się nie wywiąże, nie dostanie licencji na kolejny sezon.
Emil Sajfutdinow w Częstochowie chyba do tej pory nie odzyskał pieniędzy. Włókniarz na rok zniknął z ligi, a teraz wraca.
- Nie powiedziałbym jednak, że zawodnicy się na to godzą, tylko, że nieco ryzykują. W wielu przypadkach im się udaje, czasem nie i kończy się tak, jak we Włókniarzu. Ale zawodnicy i władze wiedzą przecież, że kluby działają na granicy możliwości. W Bydgoszczy ostatnio dominowała chęć budowania wyniku i podpisywania kontraktów w ogóle nie przystających do realnych możliwości finansowych, a także wartości samych żużlowców. Teraz te kontrakty trzeba spłacić po to, by klub przetrwał. Te sprawy będą ciążyć na Polonii, śmiem twierdzić, jeszcze przez trzy lata.
- Czy tylko przepłacone kontrakty doprowadziły do tego, że z miejskiej kasy na konto Polonii płynęły miliony, a dziura w budżecie spółki była coraz większa?
- Postawię tezę, że kryzys rozpoczął się w 2003 roku, kiedy z klubu odeszli bracia Gollobowie. Przymuszeni do takiego ruchu przez działaczy kierujących się przekonaniem, że zrobią wynik w oparciu o dobrze opłacanych zawodników z zewnątrz. Chodziło o to, że para, która wspólnie potrafiła wywalczyć nawet 25 punktów w meczu, wymuszała presję realizowania założeń taktycznych według pewnego schematu; "my walczymy o klub, więc my decydujemy". W 2003 roku wydarzyło się wiele rzeczy, które były efektem tego, że klub był ustosunkowany nie tylko sportowo.
- Politycznie?
- ... Nie chciałbym już wgłębiać się w pewne sprawy. Tym bardziej, że sport w ogóle nie powinien być objęty politycznymi emocjami, a tak niestety bywało.
- Nie jest przecież tajemnicą, że polityczne ambicje wpływały na kondycję Polonii. Pamiętam przedwyborcze budowanie składu pierwszoligowej drużyny sprzed kilku lat. Kosztowała miliony złotych i w lidze nie miała żadnej konkurencji. Tyle, że po awansie nie było już za co budować kolejnego zespołu. Władze w mieście się zmieniły, problem został.
- Potwierdza to tylko słowa, że sportowi i polityce nie jest ze sobą po drodze. Skutki wielu działań widać jak na dłoni, ale zostawiam to osądowi kibiców. Każdy ma swój rozum.
Naszym celem na najbliższy czas jest utrzymanie się w pierwszej lidze, a nie awans do ekstraligi.
- Teraz będzie się pan mierzył z tymi skutkami. A na szalę rzuca pan przede wszystkim nazwisko Gollob, które w Bydgoszczy i w kraju coś znaczy. Albo się uda, albo to pan "zgasi światło".
- Jestem w pełni świadomy, z czym to się wiąże. Decydując się na ten krok wyliczyłem jednak, również w oparciu o deklaracje władz miasta, że jestem w stanie odbudować klub. Dodajmy, klub o wielkiej tradycji w Bydgoszczy, co było jednym z powodów mojego zaangażowania. Po prostu byłoby szkoda, gdyby upadł. Ryzyko niepowodzenia? Jest zawsze, ale jestem przekonany, że ominiemy rafę, na którą wpadła Polonia. Jednak tylko realizując program, który nie zakłada budowania szybkiego wyniku ponad możliwości. Naszym celem na najbliższy czas jest utrzymanie się w pierwszej lidze, a nie awans do ekstraligi. Chcę postawić na szkolenie, by w perspektywie kilku lat drużynę tworzyli wychowankowie Polonii. W tym roku miejsce naszych zawodników zajmował - skądinąd bardzo utalentowany i pewnie pracowity chłopak - Dominik Kubera. To była krótkowzroczność, bo aktualny wynik drużyny postawiono ponad długofalowy rozwój. Z punktu widzenia szkoleniowego, sensu nie miało to żadnego.
- Do skutecznego szkolenia potrzeba: chętnej do pracy i zaangażowanej młodzieży oraz pieniędzy. Ostatnio jednego i drugiego w klubie brakowało.
- To problem tej dyscypliny w ogóle. Przed laty bardziej dynamicznie ściągała na trybuny ludzi, bo środki masowego przekazu nie oddawały emocji i atmosfery tak, jak teraz telewizja. Obecnie wszystko jest podane jak na tacy. Na komórce czy tablecie wynik meczu można śledzić podczas wczasów nad morzem czy wyprawy na grzyby. Zmieniło się wszystko. Gdy Europa otworzyła się na nieograniczoną migrację ludności, z naszego kraju wyssała też duży potencjał ludzki. Także tych, którzy chcieliby promować się przez sport. Oni realizują się na Zachodzie, a u nas zubożał rynek. Kolejna rzecz - fakt pojawienia się wielu innych niż sport przyjemności. Ogólnego dobrobytu, w którym samochód jest już dobrem powszechnym. Wzrósł komfort życia, wygoda dnia codziennego, podczas kiedy w żużlu wciąż chodzi o konsekwencję, upór, zawziętość. Stąd chętnych mniej, podejście inne. I to w dyscyplinie, w której nigdy nie było tabunów chętnych do szkolenia. Wierzę jednak, że systematyczną pracą coś tu wspólnie zbudujemy. Szkoleniem będzie zajmowało się BTŻ, eksploatując minitor i duży tor, ucząc najmłodszych i przygotowując ich do zdobycia licencji "Ż". Drużyna ligowa Polonii będzie dla ich naturalną kontynuacją. Miałem też pomysł na szkolenie w oparciu o motocross, ale wszystko po kolei. Bo nie na wszystko i nie od razu znajdą się pieniądze.
Nie sztuką jest mamić obietnicami awansu, kiedy wiadomo, że to deklaracje mocno na wyrost. Wierzę, że przyjdą jeszcze czasy, kiedy Polonia będzie się liczyć wśród najlepszych. Ale proszę się nie spodziewać, że stanie się to "za tydzień".
- Czyli, ustalamy priorytety?
- Dokładnie. A tym jest dla nas utrzymanie się w pierwszej lidze, bez rozbudzania niepotrzebnych nadziei na awans do ekstraligi.
- Ci, którzy liczyli, że gdy w klubie pojawi się Gollob i nawiąże do najlepszych lat Polonii, będą mocno rozczarowani.
- Ja bym raczej apelował do nich o pewnego rodzaju solidarność, prowadzącą do wspólnej odbudowy tego klubu. Nie sztuką jest mamić obietnicami awansu, kiedy wiadomo, że to deklaracje mocno na wyrost. Wierzę, że przyjdą jeszcze czasy, kiedy Polonia będzie się liczyć wśród najlepszych. Ale proszę się nie spodziewać, że stanie się to "za tydzień". Mamy skład, który nie robi może wielkiego wrażenie, ale jestem przekonany, że to drużyna do walki. Gdzie z tym składem i ograniczonymi możliwościami zajedziemy, to się okaże niedługo.
- Niewykluczone, że kolejne kluby pójdą pana tropem. W pierwszej lidze oszczędzać chcą już niemal wszyscy, a presji na wynik jest tam coraz mniej.
- Możliwe, że tak właśnie będzie, choć emocje w niektórych klubach wciąż są na wysokim poziomie. Najbliższa przyszłość pokaże jednak, czy większość będzie chciała, by żużel mocno stał na nogach, czy może, bez najmniejszego sensu, nadal ma stać na głowie.
- Jest pan zwolennikiem połączenia niższych lig?
- Regulaminy powinny być tworzone na lata, z ewentualną korektą tego, co złe. Nie wiem, czy Główna Komisja Sportu Żużlowego uznała, że to już czas na zmiany. Ja narzekać mogę na wiele rzeczy. Na przykład na to, że przy dyskomforcie finansowym podróże po 700 kilometrów na ligowe spotkanie są udręką. Że kalendarze startów poszczególnych zawodników są przepełnione itp. Nie będę się jednak angażował w te dyskusje. Pozostaje mi wierzyć w rozsądek odpowiednich ludzi we władzach i federacji.
- Swoje zdanie wyraża pan jednak często, głośno, bez obaw o konsekwencje. Przysparza to panu tyle samo zwolenników, co przeciwników. Wśród zawodników również. Marcin Jędrzejewski po podpisaniu kontraktu określił pana słowami "fajny gość", ale Robert Kościecha i Robert Miśkowiak mieli chyba żal, że potraktował ich pan nieelegancko, nie spotykając się nawet na krótką rozmowę.
- Odpowiem pytaniem: czy kiedy pani ubiegała się o pracę w redakcji, prezes firmy przyjeżdżał do pani, prosił o spotkanie i rozmowę, czy to pani starała się o tę pracę? Z Robertem Kościechą i Robertem Miśkowiakiem było tak, że Polonia była dla nich bardzo dobrym płatnikiem, w zamian za bardzo przeciętny wynik. Ówczesne władze kontraktowały ich w przekonaniu, ze będą liderami drużyny, prowadząc ją od zwycięstwa do zwycięstwa. Otrzymały wynik na poziomie 1,6-1,7 punktu. Pretensje na zasadzie "nikt ze mną nie rozmawiał" są nie na miejscu. Nie było bowiem żadnej inicjatywy ze strony obu panów, by zabiegać w klubie o rozmowę na następujące tematy: w jakim stopniu klub był zadowolony z tego, jak wypełniłem swoje obowiązki, czy jest szansa na przedłużenie tej współpracy i na jakich warunkach. Zostały tylko pretensje, w tym te finansowe. Ponadto, mnie nie stać na to, by przeciętnym zawodnikom płacić takie kwoty i przy tym zamykać młodszym możliwości rozwoju. A tak by było. Dodam, że przez lata w Polonii było tak, że jeździł u nas cały skład toruński, który nie znajdował uznania w oczach tamtejszych działaczy. Ci żużlowcy znajdowali za to lukratywne miejsce w Polonii. I żeby było jasne, nie zostawał po tym ślad dobrego wyniku, lojalności ze strony tych zawodników czy jakiejkolwiek solidarności z bydgoskim klubem.
- Postanowił pan więc odwrócić relacje pracownik-pracodawca?
- Otóż to. Przy tym trzeba wiedzieć, jak one wyglądały. Posłużę się przykładem konkretnej oferty, jaka wpłynęła do klubu od zawodnika, który nie dobija nawet do średniej jednego punktu na wyścig. Oczekiwania na pierwszą ligę: 90 tysięcy złotych za sam podpis pod kontraktem, 2 tysiące miesięcznie od kwietnia do września na mechanika, 1,7 tys. zł. za każdy zdobyty punkt. Po przekroczeniu 100 punktów - premia w wysokości 20 tysięcy złotych. Zwrot kosztów dojazdu na mecz - 2 tysiące złotych, do tego dwie opony na mecz, kevlar, osłony itp. Wszystkie kwoty netto. I proszę sobie odpowiedzieć, czy zawodnik, który z góry otrzymuje niemal sto tysięcy złotych, musi jeszcze jeździć, skoro jest już dobrze zabezpieczony na cały rok? A klub jest zakładnikiem takiego żużlowca, bo nie ma żadnych możliwości oddziaływania na niego. Analizując, jeśli średni koszt zatrudnienia takiego zawodnika to około 400 tysięcy złotych, przy pomnożeniu tego przez siedem mamy 2,8 mln złotych. Mówimy o zawodnikach bardzo przeciętnych, więc gwarancja wyniku jest żadna.
- Przestaje dziwić to, o czym mówiła pani Marta Półtorak w odniesieniu do Stali Rzeszów. Odchodząc, zostawiła klub w dobrej kondycji, a po roku dziura w budżecie wynosi sporo ponad 2 miliony złotych.
- No właśnie. A przeróżne analizy można jeszcze mnożyć, choćby takie bardziej z przymrużeniem oka. W trakcie meczu na torze zawodnik walczy w sumie jakieś siedem minut, kolejne siedem dopisujemy mu na wyjazdy i zjazdy z toru. To czternaście. Na treningu niech solidnie przepracuje jakieś 140 minut. W sumie jakieś 2,5 godziny pracy na jeden mecz. Jakie są argumenty do tego, by ubiegać się o takie pieniądze?
- Ryzyko utraty zdrowia i życia. Żużel to bardzo niebezpieczny sport.
- Himalaizm też. Zresztą niemal każdy sport uprawiany zawodowo jest obarczony ryzykiem. Biegnie człowiek w maratonie, pada przez metą wycieńczony wysiłkiem. Rekompensatą miała być koszulka z napisem "maraton" i pamiątkowy medal, a nie setki tysięcy złotych. Dlatego ten argument o niebezpieczeństwie, choć prawdziwy, w kontekście finansów do końca mnie nie przekonuje. Bo nie ma przymusu jeżdżenia na żużlu. Pamiętajmy przy tym, że wciąż rozmawiamy o przeciętnych zawodnikach i proporcjach między ich wynikiem a zarobkami. O zawodnikach, którzy są średniakami w pierwszej lidze i nie mają szans, a czasem brak im też ambicji, by zaistnieć w elicie.
- Czy remont bydgoskiego stadionu w obecnej sytuacji to szybka potrzeba?
- To złożony problem, bo też opiera się o pewne priorytety. Co jest ważniejsze dla mieszkańców i bardziej użyteczne. Bez wątpienia żużel jest wpisany w tradycję naszego miasta i odgrywa w życiu mieszkańców istotną rolę. Staram się zrozumieć argumenty za i przeciw, wiem też jakie są realia. Niezależnie od wszystkiego, życzyłbym sobie, by kibiców było coraz więcej.
- Życzenie panu pełnych trybun będzie zatem jak najbardziej na miejscu.
- Jestem realistą, pełnych trybun nie będzie. Może być jednak lepiej niż dotąd i do tego będę systematycznie dążył. Pomysł budowania klubu w oparciu o miejscowych zawodników to jeden ze sposobów. Ma zbudować więzi i chęć współtworzenia klubu przez kibiców. Jeżeli stadion będzie pusty, to cała zabawa nie będzie miała sensu. Zapraszam więc kibiców Polonii - tych byłych, obecnych, przyszłych, by przychodzili na stadion i przeżywali z nami emocje budowania czegoś nowego. Nagradzali brawami nie tyle wynik, ile zaangażowanie obu stron, bo warto zawsze doceniać wysiłek. Wierzę, że na największe brawa zasługuje ten, kto nawet gdy przegrywa, potrafi wstać i podjąć walkę na nowo. Taka ma być nowa Polonia.
Władysław Gollob | |
- Urodziłem się w 1937 roku, już w polskiej Gdyni. Powojenne losy przywiodły do Bydgoszczy moich rodziców, gdzieś w okolice placu Piastowskiego. W latach czterdziestych wystartowałem do Szkoły Podstawowej nr 1 przy ul. Dworcowej... - przedstawiał się w książce "Gollobowie" autorstwa Michała Żurowskiego. W czasach "stalinowsko-bierutowskiego cienia" na chwilę znów uciekł nad morze, chciał pływać, próbował też lotnictwa, ale życiem najbardziej zawładnęły motocykle. Podobnie jak z Bydgoszczą, przez lata związany był z Polonią. Tam, z bydgoskiego "londynka" doprowadził najbardziej znanych braci-żużlowców. | |
Ojciec Tomasza i Jacka, dziadek Oskara, senior najbardziej znanego żużlowego klanu. Papa Gollob - tak mówią o nim w żużlowym środowisku. W nim ma tyle samo zwolenników, ilu przeciwników. Bez ogródek mówi co myśli, nie boi się stawiania śmiałych tez. O swoi synu Tomaszu, jako o przyszłym mistrzu, mówił publicznie już w 1989 roku. - To było w Gdańsku, podczas eliminacji do mistrzostw świata juniorów. Tomek był mało znanym zawodnikiem, dziennikarze śmiali się z jego wielkich ambicji. A ja powiedziałem wtedy: panowie, nauczcie się dobrze wymawiać nazwisko Gollob, bo to jest przyszły mistrz świata. Pewnie nie uwierzyli - wspominał w rozmowie z "Pomorską" w 2010 roku, tuż po tym, kiedy jego młodszy syn odebrał złoto IMŚ. | |
Drogi Gollobów i Polonii rozeszły się na kilkanaście lat w 2003 roku, kiedy bracia odeszli z bydgoskiego klubu. Papa Gollob nie szczędził słów krytyki pod adresem późniejszych działaczy. Przez kolejne lata bydgoskich kibiców wielokrotnie rozgrzewały informacje o wielkim powrocie najbardziej znanych wychowanków Polonii. Okazało się, że to senior klanu jako pierwszy wrócił - jako nowy właściciel klubu ze Sportowej 2. - Działałem w żużlu trzydzieści lat i diabli mnie biorą, kiedy widzę, co się z tą Polonią dzieje - mówił o tym, dlaczego zdecydował się powalczyć o przejęcie akcji klubu. Od razu zaznaczył, że w Polonii chce rządzić samodzielnie, sam decydować o sposobach jego odbudowy. Także, za całość sam bierze odpowiedzialność. |