O zbliżających się wyborach prezydenckich w Stanach Zjednoczonych i szansach kandydatów - mówi łodzianin, profesor Longin Pastusiak, specjalista od spraw amerykańskich.
Zbliżają się kolejne wybory prezydenckie w USA. Kto wygra: Hillary Clinton czy Donald Trump?
Sytuacja jest wyrównana. Dłuższy czas faworytką była Hillary Clinton. Choćby z tej racji, że jest doświadczonym politykiem. Pełniła ważne funkcje państwowe, była senatorem, szefem amerykańskiej dyplomacji. Jest prawnikiem i żoną byłego prezydenta USA. Natomiast jeśli chodzi o Donalda Trumpa, to po raz pierwszy w historii USA o stanowisko prezydenta ubiega się człowiek, który nie ma doświadczenia politycznego, nie zajmował ważnego stanowiska, nie pełnił nawet służby wojskowej. Nie ma też obycia międzynarodowego. To niebywała sytuacja. I mówię to jako autor biografii amerykańskich prezydentów. Ale Donald Trump ma pieniądze...
Jeszcze kilka tygodni temu wydawało się, że Trump nie ma szans. Teraz sondaże pokazują, że różnica między nim i Clinton jest minimalna.
Sytuacja jest zmienna, ale tak z reguły bywa podczas wyborów w Stanach. Zarówno Clinton, jak i Trump mają wysoki odsetek głosów negatywnych. To nie są atrakcyjni kandydaci. Amerykańskie społeczeństwo straciło zaufanie do politycznego establishmentu. Trump znakomicie wykorzystuje nieufność Amerykanów do polityków.
Nieufność do polityków pogłębiają afery, w które uwikłana jest Hillary Clinton...
Gdybym miał zaryzykować pieniądze, których nie mam dużo, to jednak postawiłbym na nią. Czas, by kobieta została prezydentem USA. By ubiegać się o fotel prezydenta, trzeba spełniać tylko trzy warunki. Należy być od urodzenia obywatelem Stanów Zjednoczonych, mieszkać przynajmniej 14 lat w tym kraju i mieć skończone 35 lat.
Co zwycięstwo Trumpa oznaczałoby dla Ameryki i świata?
Po raz pierwszy o fotel prezydenta ubiega się ktoś, kto ma zerowe doświadczenie polityczne, nie ma też wsparcia w kierownictwie swojej partii. To pokazuje rolę pieniądza w kampanii wyborczej. Są one jedynym atutem Trumpa. Clinton gwarantuje kontynuację dotychczasowej polityki wewnętrznej i zagranicznej. Trump jest człowiekiem nieprzewidywalnym. Gdyby brać dosłownie to, co mówi w kampanii wyborczej, to wyszłoby, że przeczy sam sobie. Jest skłócony z kierownictwem własnej partii, Kongresem, ze światem polityki. Zachowuje się jak słoń w składzie porcelany, a mimo to idzie jak burza. Co, jak jeszcze raz powtórzę, świadczy o wielkim kryzysie zaufania elektoratu amerykańskiego do establishmentu. On przecież mówi wyborcom, że jeśli go wybiorą, to on zrobi w Waszyngtonie porządek. Przepędzi darmozjadów, egoistów, którzy myślą tylko o sobie. Zapewnia, że będzie dbał o interesy wyborców. Można powiedzieć, że to demagogia, ma jednak spory posłuch w amerykańskim elektoracie.
Niektórzy twierdzą, że zwycięstwo Trumpa wywoła ogólnoświatowy kryzys, a nawet wojnę. To realne zagrożenie?
Nie podzielam tych katastroficznych wizji. System amerykański jest bardzo stabilny. Rządzą nieformalne ośrodki władzy. Jeśli Trump wygra, będzie musiał liczyć się z ograniczeniami prawnymi, politycznymi, interesami ekonomicznymi. One decydują o stabilności amerykańskiego systemu politycznego. Tak więc gdyby Trump wygrał, zostanie osaczony i będzie musiał dostosować się do dotychczasowych zwyczajów, interesów amerykańskich, które są stabilne w świecie.
Co sprawiło, że pan, łodzian, zainteresował się amerykańskim systemem politycznym?
Rzeczywiście jestem chłopakiem z Łodzi. Synem włókniarza i włókniarki. Urodziłem się przy ul. Tkackiej. Rodzice w czasie II wojny światowej zostali wywiezieni do niemieckiego obozu. Mnie wychowywała babcia. Urodziłem się w 1935 r. Do szkoły nie chodziłem podczas wojny. Czytania i pisania uczyła mnie babcia. Po wojnie naukę rozpocząłem od trzeciej klasy. Od czwartej marzyłem, by zostać dziennikarzem. Chciałem się zajmować sprawami międzynarodowymi, bo kolekcjonowałem znaczki pocztowe z różnych krajów. Po maturze poszedłem na studia dziennikarskie. Jedyne takie studia były na Uniwersytecie Warszawskim. Byłem na nich kujonem. Dziekan zapytał mnie, kim chcę być. Powiedziałem, że pragnę zostać komentatorem od spraw niemieckich. Dziekan stwierdził, że specjalistów od spraw niemieckich jest bardzo wielu. Jest jednak taki kraj, który nazywa się Stany Zjednoczone i powinienem się zajmować problematyką amerykańską. Tym bardziej, że znałem angielski. W Łodzi miałem bardzo dobrego nauczyciela jęz. angielskiego, prof. Chudzika w XX LO. Studia skończyłem w 1957 r., akurat poprawiły się stosunki z USA. Dostałem stypendium, pojechałem na studia do Stanów. Zrobiłem drugie magisterium. Gdy wróciłem do Polski, to dziennikarstwo wydawało mi się zbyt płytką formą. Zacząłem pracę w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych. Przepracowałem tam 32 lata, specjalizując się w sprawach amerykańskich. Ale muszę przypomnieć, że pisałem na łamach „Dziennika Łódzkiego”. Odbywałem w nim praktyki. A w szkole średniej byłem tzw. korespondentem robotniczo-chłopskim. Pisałem dla "Dziennika Łódzkiego" różne takie "michałki", że na przykład latarnie świecą się w dzień na ulicach.
Wybory w USA: Kandydaci depczą sobie po piętach. Kto lepszy dla Polski?