Pierwszy zniknął dach, później w asyście warkotu maszyn zaczęły kłaść się ściany, odsłaniając wnętrza. W jednym ktoś napisał na ścianie „Kocham ten dom”. Po chwili i to wyznanie zniknęło...
Ogromny stos cegieł i powoli zasypywana, kwadratowa dziura piwnic. Kiedyś stał tutaj budynek. A na nim znajdowała się tablica „Ul. Dąbrowskiego 24”, adres dla kilkudziesięciu ludzi. „Kiedyś” to ledwie kilka dni.
– Bolało, wiem, że to dziwnie zabrzmi, ale naprawdę bolało – wzdycha Katarzyna Tkaczuk. – Niby nie mieszkaliśmy długo, siedem lat, ale do tego domu przywiązaliśmy się najbardziej. Ot, moja młodsza córka Nikola mówi, że na zawsze zapamięta ten dom, bo… właśnie tutaj wstała z nocnika i po raz pierwszy skorzystała z sedesu.
– Nasza ściana, z trzema oknami, stała najdłużej, jakby się broniła – dodaje Dariusz Wlekła. – A później runęła.
Ściana, na której Nikola i Natalia napisały: „Kochamy ten dom”.
Pójdzie trasa
Komu przeszkadzała kamienica? Trasie aglomeracyjnej, czteropasmówce o 14 metrach szerokości. Spośród kilku wyburzanych budynków właśnie w niej mieszkało najwięcej osób.
Świadkami agonii budynku był mały tłumek. Przede wszystkim mieszkańców, ludzi, dla których to nie był tylko adres. Narodziny, śmierci, wesela, komunie, miłości, rozstania... Gdy osunęły się ściany zewnętrzne, odsłoniły wnętrza i wyglądało to jakby trochę nieprzyzwoicie, przypadkowi świadkowie poczuli się jak podglądacze. Byli mieszkańcy po raz ostatni spojrzeli na swój dom, na ślady po obrazach, na kawał swojego życia.
– Mieszkałem tutaj od urodzenia – kiwa głową Robert Trzecianowski. – Na parterze, pod dwójką. Nie byliśmy jedynie sąsiadami, w większości żyliśmy pod jednym dachem od pokoleń, ludzie, których losy właśnie tutaj się spotkały. Mój tato był spod Krakowa, ale przyjechali z różnych stron. I różni byli, robotnik z Falubazu, lekarka, właściciel warsztatu samochodowego… Ale byliśmy jak jedna rodzina.
Cegły solidne. Jak dodaje jeden z przechodniów „poniemieckie”. I natychmiast otrzymujemy wykład z historii architektury i budownictwa. Bo kiedyś to wszystko solidnie budowano, a teraz – cytując – byle wiatr wszystko poprzewraca.
W Archiwum Państwowym w Zielonej Górze siadamy z prof. Zbigniewem Bujkiewiczem nad pożółkłymi teczkami z dokumentami nieruchomości na Scher-tendorferstrasse 11. W wolnym tłumaczeniu nazwa ulicy oznacza, że wiedzie ona w stronę Przylepu. Oto 13 kwietnia 1889 roku Julius Mohr prosi o zgodę na wybudowanie w tym miejscu zajazdu. Miejsce było na tego rodzaju przybytek atrakcyjne pewnie nie tyle za sprawą podróżnych, co bliskości… rzeźni. Zapewne zjeżdżało tutaj towarzystwo z całej okolicy. Kolejne dokumenty to obliczenia statyczne, plan piwnic. W maju 1890 mistrz murarski wybudował na zapleczu stajnie, co było warunkiem funkcjonowania zajazdu. Później dokumentacja stawiania okazałej altany na zapleczu...
Zajazd miał niezbyt apetyczną nazwę „Przy rzeźni”, co akurat mogło mieć w tamtych czasach inne konotacje – na przykład stanowiło gwarancję, że serwowane mięsiwo jest świeże. W marcu 1937 roku nowy właściciel Georg Lodde przedstawił plan skanalizowania budynku. Widzimy na nim wanny, umywalki, miski sedesowe. Słowem cywilizacja. Patrzymy na rozkład pomieszczeń. Podwójna sala, zapewne restauracyjne, kuchnia, pomieszczenie sprzedaży. Na piętrach pokoje mieszkalne.
W Lubuskiej bawiono się
– Ooo, bardzo smutne – reaguje na informacje o końcu „Dąbrowskiego 24” Urszula Dudziak. – Podobną historię przeżyłam ze Straconką, gdzie się urodziłam. W związku z budową drogi dom, w którym się urodziłam. A kamienica na Dąbrowskiego? Mam ją przed oczami. Gdy wyglądałam przez okno, widziałam jej ścianę, a tam, na trzecim, a może na czwartym piętrze mieszkała moja przyjaciółka Gienia. Specjalnie nauczyłyśmy się języka migowego, aby móc się porozumiewać. Jaka była frajda, gdy niedawno moja przyjaciółka przyjechała na jeden z programów telewizyjnych.
Pani Urszula wspomina, że na parterze znajdowała się restauracja „Lubuska”. Ponieważ rodzice naszej gwiazdy piosenki długo pracowali, pamięta, jak biegała tam z wazą po zupę. Taka porcja pomidorowej lub ogórkowej kosztowała bodajże 1,2 złotego.
– Z restauracji tej dobiegała często muzyka – dodaje pani Urszula. – Z tamtych lat dziecięcych zapamiętałam trzy dźwięki. Właśnie dobiegającej z „Lubuskiej” muzyki, dzwoniących w kredensie naczyń, gdy przejeżdżał tuż obok pociąg i melodie na dzwoneczkach, która grała dziewczynka występująca w cyrku, który stawał na pobliskim placu. A mojego tatę tylko irytowali pijacy wytaczający się z „Lubuskiej”.
Jednak przyjaciółka pani Urszuli, Jadwiga Korcz-Dziadosz wspomina, że wprawdzie lokal ten nie cieszył się najlepszą sławą, ale jego bywalcy nie byli zanadto kłopotliwi. Nikt nie bał się obok przechodzić, mimo że często wysypywali się znietrzeźwieni klienci. Zresztą ulica Dąbrowskiego między dwoma barami „Widok” i „Lubuskim”, zwanymi przez niektórych „mordowniami”, stanowiła szlak wędrówek miłośników napojów wyskokowych.
– Zaraz po wojnie budynek wyglądał bardzo porządnie – dodaje pani Jadwiga. – Zawsze zwracam uwagę na takie rzeczy, na ozdoby, staranne wykończenie. W środku nigdy nie byłam… Chociaż nie, raz byłam… Pamiętam bufet.
Pytany o „Lubuską” Zygmunt Sądecki przymyka oczy, jakby odtwarzał sobie kadry filmu. Opowiada o ciemnym wnętrzu, w którym powietrze, za sprawą papierosowego dymu, można było niemal kroić. Często panował tam ścisk, zawsze harmider, gwar rozmów, śmiech. Padają nazwiska, imiona, pseudonimy. To byli wszystko starzy znajomi. Gadało się o wszystkim, a na stole królowały butelki z czerwoną kartką, jakaś galaretka, jakiś ogóreczek…
– Ech, rozmarzyłem się – pan Zygmunt otrząsa się jak po kieliszku.
– Po jakim kieliszku, piło się w literatkach… – uzupełnia. – Mordownia? Gdzie tam, ludzie byli w porządku, to tylko babom, gdy przychodziły po mężów, wydawało się, że tam Bóg wie co się dzieje.
To był dziwny dom
– Czy pamiętam „Lubuską” – Trzecianowski niemalże parska śmiechem. – Zamiast chodzić do szkoły, ja tam beczki turlałem. Zawsze się tam dużo działo, wesela, zabawy. Znałem szefa, wszystkie kucharki, kelnerki. Jak to dzieciak, było wszędzie mnie pełno. A w tym budynku tuż obok, który pierwszy rozwalono, była lemoniadziarnia. Tak, tak, tam produkowano lemoniadę, taką w szklanych butelkach i z ceramicznym korkiem na drucie. Ależ to była pyszna lemoniada...
Agnieszka Guzek-Kurkiewicz dorzuca opowieść o niemieckim schronie, który znajdował się na podwórku między dwoma kamienicami i w którym Niemcy schować mieli ceramikę i inne elementy zastawy, które pierwsi mieszkańcy wydobyli. A pan Robert wspomina Niemców, którzy przyjechali i prosili, aby zaprowadzić ich na strych. Tam też były ukryte ponoć ich pamiątki.
– To zresztą był dla nas taki dziwny dom, z mrocznym labiryntem piwnic i tajemniczym strychem – dopowiada. – Dla mnie ten dom to całe moje życie. Nie jest łatwo nagle powiedzieć, że koniec, że tego wszystkiego już nie ma. To trochę tak, jakby człowiek stracił swoje miejsce na ziemi.
Katarzyna Tkaczuk tylko rozkłada ręce. Cóż, siła wyższa. Od nich nic nie zależało. To trochę jak z nieuleczalną chorobą najbliższej osoby. Przychodzi nagle, a człowiek odchodzi.
- Ile razy, gdy już kazano nam się wyprowadzić, przychodziłem do pustego domu, wchodziłem do mojego pokoju, stawałem w oknie, aby zapalić papierosa i poczuć się u siebie – dodaje pan Dariusz. – To miało być jakby takie pożegnanie. Żegnałem się, żegnałem, ale to i tak nie przygotowało mnie na widok walących się ścian. Kawał życia.
Pogodzili się. Pogodziła się i Nikola, i Natalia, które swoje pożegnalne słowa domowi napisały na ścianie swojego pokoju. Tylko Maks, czarny kundelek, nie może się pogodzić i wciąż biegnie w miejsce, gdzie kiedyś stał jego dom. Dom, a nie tylko budynek…