To był dzień, kiedy niebo obraziło się na ziemię. 20 lat temu, Kamionka
Około godz. 17 nad Kamionką Małą zaczęły się zbierać czarne, złowieszcze chmury, z których lunął rzęsisty deszcz. Nagle ze zbocza osunęła się ziemia i uderzyła w dom.
Kiedy nadchodzi burza i słychać grzmoty, pana Kazimierza przeszywa dreszcz. Wracają wspomnienia jak senne koszmary. Zdaje mu się, że słyszy ten sam, złowieszczy huk i szum wody, która 20 lat temu zabrała mu wszystko: żonę, zdrowie i dorobek całego życia.
Apokalipsa
9 lipca 1997 roku. Takiej powodzi, jaka wtedy nawiedziła kraj, nie pamiętają najstarsi mieszkańcy Limanowszczyzny.
Niektórzy mówią, że niebo obraziło się na ziemię. Około godz. 17 nad Kamionką Małą zaczęły się zbierać czarne, złowieszcze chmury, z których lunął rzęsisty deszcz.
Rzeka Łososina wylała, odcinając mieszkańców od drogi. Zerwała most. Nie było prądu, w oknach świeciły się gromnice, które nie tylko dawały światło, ale i wznosiły błagalne wołanie o zmiłowanie.
47-letni Kazimierz Zelek (na zdjęciu) z żoną Teresą, 89-letnim ojcem Piotrem i 20-letnim synem Andrzejem z przerażeniem wpatrywali się w niebo. Pod ich dom podchodziła woda, coraz wyżej.
Nagle usłyszeli wielki huk. Lawina ziemi ze zbocza osunęła się i uderzyła w stodołę. 51-latka pobiegła do kuchni, by zobaczyć, co się stało. W tym momencie druga hałda ziemi uderzyła w dom. Górna ściana domu runęła. Strop w kuchni zapadł się grzebiąc kobietę. Ziemia wdarła się też do pokoju, zasypując znajdujących się tam mężczyzn.
Nie było nawet czasu, by uciec - wspomina pan Kazimierz.
- Byliśmy cali zasypani. Widziałem syna i tatę i nie mogłem im pomóc. Płakałem, modliłem się… Wydawało mi się, że za chwilę przyjdzie kolejna fala i pogrzebie nas żywcem - dodaje.
- Żony nie było nigdzie... - mężczyzna ścisza głos. Na próżno wołał jej imię, w odpowiedzi słychać było tylko szum wdzierającej się wody, grzmoty i rozdzierające niebo błyskawice.
- Proszę nie pytać, co się wtedy czuje, kiedy całe życie staje przed oczami. Jezu, zmiłuj się nad nami, szeptałem, a czas, kiedy modliliśmy się o pomoc, wydawał mi się wiecznością. Nie pamiętam, jak długo leżeliśmy pod tymi zwałami - wspomina.
Andrzej po jakimś czasie zdołał się odkopać, miał zwichniętą nogę i był potłuczony. Cudem wydostał się na balkon z nadzieją, że może ktoś zobaczy, co się wydarzyło, i przyjdzie z pomocą.
Żywioł zabrał mu wszystko, a zostawił strach, który wraca zawsze, kiedy nadchodzi burza. Ale nie ma żalu, bo i do kogo...
Teresa! Gdzie jesteś?
42-letni wówczas Józef Pajor z Kamionki Małej z lękiem obserwował wzbierającą wodę. Deszcz nie przestawał padać. Pod rzęsistymi strugami i wiatrem drzewa kładły się na ziemi jak zapałki. Woda podnosiła się z każdą chwilą. Rodzice pana Józefa mieszkali wyżej, na wzniesieniu.
- Uciekajcie do rodziców - krzyknął Józef do żony i dzieci. - Ja pójdę zobaczyć, co u Zelków.
Mężczyzna wiedział, że sąsiedzi mieszkający niżej są bardziej narażeni na niebezpieczeństwo zalania. Gdy okrężną drogą, przez las, przedarł się do nich, zobaczył, że dom do wysokości metra jest zalany. Na balkonie stał 20-letni Andrzej i rozpaczliwie machał, prosząc o ratunek.
- Wdrapałem się przez balkon i moim oczom ukazał się przerażający widok. Zobaczyłem, że tylna ściana domu zawaliła się, w pokoju zaś leżeli zasypani Kazimierz i Piotr - wspomina 62-latek.
Józef rękami, garść ziemi po garści, zaczął odgrzebywać zasypanych.
- Przerzucałem ziemię zmieszaną ze stłuczonym szkłem, modląc się, by dom nie runął na nas - zaznacza Józef. Za chwilę zbiegli się inni sąsiedzi i wspólnymi siłami odgruzowali mężczyzn. Ułożyli ich na kocach i przez okno wynieśli na zewnątrz. - Teresa, gdzie jest Teresa, szukajcie jej - prosił Kazimierz.
Nadzieja umarła
Cały dom trzeszczał, wydawało się, że runie lada moment. Sąsiedzi do późna szukali zasypanej kobiety. Na próżno…
Zapadł zmrok i trzeba było przerwać poszukiwania. Z powodu odciętej drogi karetka ani straż tego dnia nie dojechały. Tę noc mężczyźni spędzili u sąsiadów.
Na drugi dzień połamanych mężczyzn ciągnikiem zawieźli do szpitala. Najgorszy był stan Kazimierza. Miał złamane biodro i połamane nogi. Nie było miejsca na jego ciele, które nie byłoby sine.
W tym czasie strażacy dotarli na miejsce tragedii. Spod zwałów ziemi i gruzów wydobyli martwe ciało 51-latki.
- W szpitalu powiedzieli mi, że Teresy nie udało się uratować. Nadzieja umarła. Pamiętam to jak przez mgłę. Wiem, że długo nie docierało do mnie to, co się stało - opowiada 67-latek.- Z całego domu to właśnie kuchnia zawaliła się zupełnie. Gdyby nie poszła wtedy do niej… - mężczyzna ścisza głos.
Nawałnica trwała około pół godziny. - W pół godziny straciłem wszystko. Pół godziny przekreśliło wszystkie plany. Pół godziny nie dało zapomnieć przez kolejne 20 lat - dodaje.
Na szczęście, tego dnia w domu nie było dwóch pozostałych synów: 19-letni Tomek był w wojsku, a 18-letni Wojtek w pracy.
Po kilku dniach odbył się pogrzeb Teresy, żony Kazimierza. Cmentarz parafialny w Kamionce Małej był zalany, dlatego zdecydowano, że zostanie pochowana w Nowym Sączu, jej rodzinnej miejscowości. Na pogrzebie żegnały ją tłumy. Uczniowie kładli kwiaty wychowawczyni i nauczycielce języka polskiego. - To była nadzwyczajna kobieta, ciepła, serdeczna, o złotym sercu, wspaniały pedagog - wspomina Józef Pajor, były uczeń.
Kazimierz nie mógł być na pogrzebie. - Nie dane mi było się nawet z nią pożegnać - dodaje. W szpitalu spędził pół roku. Wydawało się, że nie będzie chodził. Po kilku operacjach porusza się o kuli.
89-letni Piotr już nie doszedł do siebie po tym, co się stało. Nie potrafił pogodzić się z tym, że dom, który budował własnymi rękami, na jego oczach rozpadł się jak układanka z kart. Z dnia na dzień gasł w oczach. Zmarł dwa miesiące po tragedii.
Trzeba było żyć
- Było ciężko, ale nie mogłem się poddać, trzeba było jakoś żyć - wspomina Kazimierz. - Musiałem znaleźć siłę dla synów - dodaje.
Przez rok mieszkali u sąsiadów, potem w niedalekiej Laskowej kupili działkę. „Gazeta Wyborcza” dała materiał na budowę nowego domu. Szybko powstał niski, parterowy budynek z brązową dachówką, w centrum Laskowej, 5 km od rodzinnego domu. Podobne domki dostały też inne rodziny z gminy, którym żywioł zniszczył gospodarstwa.
- Gdyby była żona, byłoby inaczej, wiem. Nikt z nas nie był gotowy na jej śmierć. Żona miała dopiero 51 lat, szykowała się do przejścia na emeryturę - dodaje. Wspólnie planowali jesień życia. Żywioł nie zostawił żadnej pamiątki po niej.
- W pamięci mam ją zawsze. Była taką spokojną, ciepłą kobietą - zamyśla się.
Na początku Teresa śniła mu się często. - Mój Boże, to było 20 lat temu, a czasem wydaje mi się, jakby to było wczoraj. Żywioł zabrał wszystko, a zostawił strach, który wraca zawsze, kiedy nadchodzi burza. Nie mam żalu, bo i do kogo...
Koło nóg pana Kazimierza pląta się podpalany piesek - Fitek, wesoło merdając ogonem. - Mam też parę kurek. Tak sobie organizuję czas, żeby mieć zajęcie, żeby nie rozpamiętywać tego, co było, bo żyć trzeba.
Boję się tej wody...
Mieszkańcy pamiętają, jak dzień przed tragedią pani Teresa spacerowała drogą, z niepokojem patrząc na szumiącą rzekę Łososinę i ciągle padający deszcz. - Jak ja boję się tej wody - mówiła, jakby przeczuwając grożące niebezpieczeństwo.
Zniszczony dom Zelków długo stał nierozebrany, bo Kazimierza nie stać było na jego rozbiórkę. Przejezdni często zatrzymywali się na drodze z Łososiny Dolnej do Laskowej, zastanawiając się, jaką tajemnicę kryje w sobie ta zrujnowana budowla.
Dziś na tym miejscu nie ma nawet kupki gruzów. Ziemia porosła wysoką trawą i chwastami.
Przyroda szybko uporała się z tragedią, ale mieszkańcy nie zapomnieli o tym, co wydarzyło się tutaj 20 lat temu. Mijając to miejsce, kreślą znak krzyża, modląc się, by taka tragedia nigdy się już nie powtórzyła.