Tęsknię za Armenią. Ale bez Polski też już nie mogę żyć
Uciekamy do piwnicy - powiedziała pewnego dnia babcia, gdy byłam u niej na wakacjach. Przesiedzieliśmy tam kilka godzin. Na zewnątrz latały pociski, waliły się domy. Azerowie zaatakowali wioskę - opowiada Anush Antonyan. Z Armenii przeprowadziła się do Polski.
Miała plany, mnóstwo znajomych, codziennych zajęć i poukładane swoje życie. Przyjechała do Polski. - Tylko na wakacje - zastrzegała. Ale mama powiedziała: - Zostań. Nie wracaj już do Armenii. Anush jest w Polsce już od 20 lat. - Teraz mam dwie ojczyzny - uśmiecha się. I zaprasza do swojej restauracji: Smaki Kaukazu. Otworzyła ją kilka tygodni temu. I częstuje białostoczan potrawami swego dzieciństwa...
Anush Antonyan ma 36 lat. W Białymstoku mieszka od 20. Że tu przyjedzie, zupełnie nie planowała. Tak wyszło. Tak potoczyło się życie. Bo choć Armenia to stary, piękny kraj ze wspaniałą tradycją, życie tam nie było wcale proste. Nawet dla małej dziewczynki.
- Trzęsienia ziemi, wojny z Azerami, potem tak zła sytuacja gospodarcza... - kobieta wspomina, jak przez wiele miesięcy nie było prądu, wody, jak w szkole siedziała w kurtce. Ba! Nawet spała w kurtce i butach zimowych, tak było chłodno, gdy nie grzały kaloryfery. Ale to się przydawało. Bo wszystkie nieszczęścia potrafiły się zbiec w jednym czasie. Kryzys - z trzęsieniem ziemi.
- Był czas, że trzęsienia ziemi właściwie nie ustawały. Raz o mniejszym, raz o większym natężeniu, ale były cały czas. W ścianach domów porobiły się wielkie szczeliny, nie działało ogrzewanie. To była właśnie mroźna zima, więc fakt, że spaliśmy w kurtkach i butach, miał też i swoje dobre strony - uśmiecha się smutno Anush. Bo gdy trzęsienie ziemi przybierało na sile, wszyscy mogli szybko opuścić swoje mieszkania. - Pamiętam, jak wszyscy mieszkańcy bloku czekaliśmy pod budynkiem: nakryci kocami, w termosach jakieś herbatki.
Jak mówi, na szczęście trzęsienia ziemi w stolicy, gdzie mieszkała, nie były tak uciążliwe. W innych częściach kraju zniszczyły całe miasta. Tak samo jak wojna - do stolicy nie docierała. Ale przy granicach zginęło mnóstwo ludzie: całe rodziny, dzieci, cywile...
Gdy wyszli, świat już nie był taki sam.
Pamięta też dokładnie, gdy po tych wakacjach wracała z ojcem do domu. Nocą, przy zgaszonych światłach i jak najczęściej wyłączonym silniku. Samochód sunął powoli w ciemnościach. Wszystko po to, by nikt nie zorientował się, że jadą.
- Azerowie obserwowali drogę z daleka. Ktokolwiek jechał - strzelali - opowiada Anush. Co chwilę musi ocierać łzy. Same płyną, choć tak się stara już nie wracać do tamtych emocji. Ale się nie da. - Te obrazy cały czas mam przed oczami. Choć minęło już przecież tyle lat...
Potem, już po wojnie, też nie było łatwo. Została sama z mamą. Mama pracowała, Anush musiała zająć się domem. I to na nią spadł obowiązek robienia zakupów. Obowiązek-koszmar. Bo w sklepach nie było niczego. Nawet po chleb trzeba było stać w długich, wielogodzinnych kolejkach. A tam - kto silniejszy, ten wygrywa! - Nieraz zapłakana wracałam do domu, bo kolejny raz wypchnięto mnie z kolejki. Co to kogo obchodziło: dziecko! Zwykły chleb kupić to był cud - wspomina.
Na szczęście czasem pomagała babcia, która przecież mieszkała na wsi. - Miała trochę swojej mąki. Piekła chleb, przygotowywała z niego takie wielkie suchary. A potem mama gotowała na nich zupę. Tak żywiłyśmy się miesiącami - opowiada.
W końcu mama nie wytrzymała: - Wyjeżdżam - powiedziała. Znalazła kogoś, kto obiecał, że pomoże jej w Polsce: w szukaniu pracy, w urządzeniu się, a nawet na początku w robieniu zakupów. Bo bez znajomości języka trudno sobie poradzić w obcym kraju.
Anush przeniosła się wtedy do ojca. Czy było jej łatwiej? Zastanawia się. Paczki od mamy przychodziły tak rzadko... Sytuacja w kraju była krytyczna, ale Anush próbowała po prostu żyć. Chodziła do szkoły, zbierała dobre oceny, wszędzie jej było pełno, bo angażowała się w każdą szkolną akcję. Miała koleżanki, znajomych... I plany na przyszłość: marzyła, by zostać lekarzem. Ale nie tylko marzyła - robiła wszystko, by te plany zrealizować.
Bardzo to przeżywała, płakała, nie chciała zostać. Ale gdy już podjęła decyzję - w to pozostanie włożyła całe swoje siły. Bo przecież łatwo nie było. Była już przecież nastolatką, nie znała języka, musiała pójść do szkoły.
- Albo do pierwszej klasy z maluchami, albo musisz szybko nadrobić całą szkołę - usłyszała. Nie chciała sobie nawet wyobrażać, że usiądzie w ławce z siedmiolatkami. W połowie roku szkolnego usiadła w ostatniej ławce ósmej klasy. - Niektórzy nauczyciele rozumieli moją sytuację i starali się mi pomóc. Inni - po prostu wstawiali najgorsze oceny. - Zawsze wspominam za to panią, która uczyła mnie matematyki, chemii i fizyki. To była moja druga mama. Tak mnie wspierała psychicznie, tak mi pomagała. Anuszko, ty dasz radę, ty masz potencjał. Wierzę w ciebie - mówiła. To dzięki niej wzięłam się w garść i stanęłam na nogi. Przestałam płakać, ale zaczęłam pić kawę po nocach i się uczyć. Praktycznie chyba nie spałam.
Nadrabiała zaległości. I uczyła się polskiego. Znalazła gdzieś słownik rosyjsko-polski. I choć rosyjskiego też dobrze nie znała, tłumaczyła sobie jakoś powoli te polskie podręczniki.
Pomagały też koleżanki z klasy, z którymi szybko udało się jej zaprzyjaźnić: - Przyznaję, prowadziły za mnie zeszyty, odrabiały prace domowe. Ja nie dałam rady pisać. Mnie napisanie jednego słowa zajmowało parę minut.
Sukces przyszedł szybciutko. Po pół roku świetnie zdała egzamin na koniec ósmej klasy. Potem w liceum jako jedyna z klasy miała świadectwa z czerwonym paskiem.
W liceum też trafiła na świetnych nauczycieli. Choć przez panią od polskiego codziennie płakała. Bo ta codziennie brała ją do odpowiedzi. W końcu Anush się zbuntowała: dlaczego ciągle ja? Przecież mi tak ciężko jest opowiadać! Wtedy nauczycielka jej wytłumaczyła: - Anusia, dzieciaku, przecież ja to robię dla ciebie. Przecież ty się wstydzisz, nie odzywasz się. A jak ja cię zmuszam - zaczynasz mówić. I się uczysz!
Pamiętam jak dziś, jak mnie wtedy przytuliła
- opowiada.
Planowała oczywiście studia - oczywiście medycynę. - Ale trrrach! I wyszłam za mąż - śmieje się dziś Anush. Dziś się śmieje, ale przyznaje, że lata małżeństwa nie były wcale kolorowe. Bo były już mąż zaczął wspólne życie od zabronienia jej studiowania. Potem szybko odsunął ją od przyjaciółek, rodziny... Żyła właściwie w zamknięciu. - Ania, to nie jest normalne - uświadomiła jej w końcu koleżanka.
- I na szczęście to już zamknięty rozdział w moim życiu - mówi Anush.
Przyznaje, że decyzję o rozstaniu podjęła już właściwie nie dla siebie, ale dla dzieci. Znów było jej ciężko. Bo została bez pracy, bez domu... Pomogły koleżanki, zaprosiły ją do domu, pozwoliły pomieszkać kilka miesięcy.
Wtedy poszła na studia, choć już nie na wymarzoną medycynę. Było już za późno, zbyt wiele pozapominała, a na korepetycje nie było jej przecież stać. Zrobiła licencjat z kulturoznawstwa, a magistra z bezpieczeństwa narodowego. Znalazła mieszkanie, pracę. - Przez wiele lat pracowałam w Fundacji Dialog. Bardzo dobrze to wspominam. I bardzo ciężko mi było stamtąd odejść.
Ale w fundacji praca była, gdy były unijne projekty. Gdy się kończyły - mogła skończyć się i praca.
Własna restauracja wyszła jakoś tak naturalnie. - Bo miałam już szerokie grono znajomych. A że Ormianie są bardzo gościnni, to i ja wciąż czymś częstowałam.
I wszyscy mówili: - Jak ty dobrze gotujesz! Powinnaś otworzyć restaurację!
- I w końcu pomyślałam: może faktycznie powinnam spróbować?
Decyzja jednak nie była łatwa. Anush opowiada, jak na rozmyślaniach spędziła wiele nocy. Przecież to takie ryzyko! A ona ma przecież dzieci na utrzymaniu! Ale w końcu zdecydowała: szukam lokalu!
- Jak tu weszłam, to od razu się pomodliłam: Panie Boże, ja chcę tutaj! Bo tu mi się podoba.
Bo trzeba przyznać, że lokal jest klimatyczny. Duży, z kamiennymi ścianami, ale przytulny, bo podzielony na kilka mniejszych salek. Na wyposażeniu były drewniane stoliki i krzesła z metalowymi oparciami. Idealne do stylu, w jakim Anush chciała urządzić restaurację!
Ściągnęła też trochę rzeczy z Armenii: kolorowe makatki na ściany, obrusy, bieżniki. Powiesiła zdjęcia z widokami ze swojego rodzinnego kraju. Sprowadziła napoje: wina, piwa, soki... - wszystko jest tu armeńskie.
No i ułożyła menu. Na przystawkę proponuje roladki z bakłażanów czy fasoli z orzechami włoskimi, tfu - czyli kiszonkę z różnych warzyw, wędliny ormiańskie o obco brzmiących nawach: basturma i szudżuch. Dania główne to m.in. gołąbki w liściach winogron, czyli dolma tpow, armeńskie szaszłyki - zupełnie inne niż te, do których są przyzwyczajeni Polacy, jagnięcinę czy wołowinę z warzywami oraz słynne pierożki chinkali.
Pierwszego dnia jej restauracja przeżyła prawdziwy najazd. Przyznaje, że klientów było tylu, że w końcu przestała wyrabiać się i w kuchni, i z obsługą gości na sali. Bo wszystko przygotowywane jest na bieżąco, tuż po złożeniu zamówienia. - Część z gości wyszła niezadowolona, że za długo to wszystko trwało. Ale skąd ja mogła wiedzieć, że Smaki Kaukazu będą tak popularne? Nie przewidziałam... - mówi.
Teraz jednak wszystko wraca do normy. Klienci wracają. I chwalą jej kuchnię.
To cieszy. Bo to przecież jest teraz plan na życie. Z Białegostoku już chyba nie wyjedzie. Choć przyjechała tu właściwie przez przypadek. I kilka razy, gdy w życiu coś szło nie tak, chciała wyjechać: - Ale w końcu myślałam: Nie poddam się. Zostanę.
Bo o powrocie na stałe do Armenii już nawet nie myśli: - Nadal kocham swoją pierwszą ojczyznę. Nadal tęsknię. Ale bez Polski już też nie mogę żyć.