Teraz będzie bronił dostępu do bram, ale tych w niebie...
Trochę „smerf Maruda”, trochę „Kozak”, ale przede wszystkim znakomity bramkarz i wspaniała osoba
W środę w Starym Polichnie w powiecie gorzowskim rodzina, przyjaciele i znajomi pożegnali Marka Kozielskiego, byłego bramkarza AZS AWF Gorzów, z którym w 1983 r. awansował do ekstraklasy. Rozegrał w niej ponad 250 meczów. Też w Stali Gorzów, z którą trzy lata później zajmował najlepsze w historii klubu piąte miejsce w najwyższej klasie rozgrywkowej w kraju. Cztery razy był akademickim mistrzem Polski, dwa razy wystąpił w finale krajowego pucharu. W sierpniu tego roku skończyłby 59 lat. Zmarł po ciężkiej chorobie.
Jak wspominają Marka Kozielskiego byli zawodnicy, jego koledzy, a dzisiaj opiekunowieMisia Gorzów Paweł Cichoń i Janusz Szopa, trener Kancelarii Andrysiak Stali Gorzów Dariusz Molski oraz nauczyciel i emerytowany szkoleniowiec Michał Kaniowski?
Jakim był bramkarzem?
Cichoń: On trzymał bramkę. Bronił rzuty takich zawodników jak Bohdan Wenta czy też Daniel Waszkiewicz. To legenda gorzowskiego szczypiorniaka. Wyciągał takie piłki, których inni by nie obronili. Miał do tego nosa.
Szopa: Był bardzo zdolnym bramkarzem, a do tego pracowitym. Poza tym miał to coś - intuicję.
Molski: Był moim niedoścignionym wzorem. Nasza rywalizacja polegała na tym, że coraz mocniej pracowaliśmy. Byliśmy rywalami w bramce, ale przyjaciółmi poza boiskiem. To był facet, który zawsze dążył do perfekcji. Był doskonały, praktycznie idealny. Brakowało mu jedynie wzrostu. Gdyby miał 10 centymetrów więcej, to jestem przekonany, że rozegrałby setki meczów w reprezentacji Polski. Karierą ligową udowadniał, że był jednym z najlepszych bramkarzy w kraju. Równym. Tym wielki zdarzały się spotkania słabsze, jemu nie. A nawet jeśli, to byłem jego pogotowiem ratunkowym (śmiech). Jak czuł, że mu nie idzie, to dawał mi sygnał. I odwrotnie. W nasze granie nie ingerowali trenerzy. My kierowaliśmy sami sobą: kto zaczynał, kto wchodził na karnego... Wychodziło to całkiem nieźle.
Kaniowski: Dawał nadzieje na to, że uratuje zespół. W trudnych sytuacjach łapał rzuty karne od najlepszych zawodników w kraju, w tym olimpijczyków z 1976 roku z Montrealu.
Jakim był trenerem?
Cichoń: Miał ogromną wiedzę i doświadczenie, wyniesione z wieloletniej gry na parkietach.
Szopa: Gdy potrzebowaliśmy pomocy, nie odmawiał i szkolił młodych bramkarzy.
Molski: Co trzeba, to wysłuchał, a gdzie trzeba było, wtrącił swoje. Konsultacje między nami były ciągłe. Taki asysten to skarb.
Kaniowski: Kiedy wróciłem z kontraktu trenerskiego w Niemczech, połączyła nas praca. Ja byłem pierwszym trenerem a Marek z Darkiem Molskim drugimi. Marek był odpowiedzialny za szkolenie narybku bramkarskiego. Bardzo dobrze wywiązywał się z tego.
Jak go zapamiętamy?
Cichoń: Nigdy nie nosił wysoko nosa. Tak na boisku, jak i poza nim.
Szopa: Kochał piłkę ręczną. Zawsze był otwarty, jeśli chodzi o współpracę. Nie można powiedzieć o nim niczego złego.
Molski: Miał u nas ksywkę smerf Maruda. Swego czasu mieliśmy „drużynę smerfów”, wszyscy mieliśmy jakiś pseudonim. Marek na wiele rzeczy zwracał uwagę, jak mu się coś nie podobało, i mówił o tym, aczkolwiek nam to w ogóle nie przeszkadzało, a wręcz odwrotnie. Jak Marka nie było słychać, to się zastanawialiśmy, co się stało (śmiech). To nie było jako takie marudzenie. On nie był konfliktowy. Był raczej tym, który łagodził spory, choć nie był też mięczakiem. Miał ksywkę „Kozak”, nie tylko od nazwiska. W późniejszym czasie był to „Kozaczek” (śmiech). Marek to był walczak. Każdego dnia nie poddawał się. To strata nie tylko dla gorzowskiego sportu, ale i piłki ręcznej w Polsce. Takich ludzi nie spotyka się często. Ja byłem wariatem, on mnie uspokajał. Jak ogień i woda. Tak dobieraliśmy swoje zespoły. Na każdej pozycji musi być jeden taki szaleniec i drugi, który będzie stonowany. Tym tropem można iść dalej.
Kaniowski: Wiele rzeczy przeżył, wiele rzeczy zwalczył. Wiele pokonał, ale nie był w stanie pokonać choroby, która przyszła niespodziewanie. Niemniej jednak walczył bardzo dzielnie przez ten rok. Wydawało się, że ma za sobą najtrudniejsze chwile. Marek przyjechał na ostatni mecz Stali Gorzów w tym sezonie z Grunwaldem Poznań. Chciał być z chłopakami. Oni ten sezon mieli bardzo udany, z czego Marek bardzo się cieszył. Piłka ręczna była dla niego całym życiem. Mówił, że ma chwile lepsze, gorsze i nie wiadomo, jak się wszystko potoczy, chociaż odczuwałem, że był pełen nadziei. Wieść o jego śmierci wszystkim nas mocno przybiła i pogrążyła w smutku. Jestem wdzięczny mu za to, że jako mój uczeń w szkole podstawowej był bardzo fajny, a jako zawodnik i współpracownik - wspaniały. Będzie go nam brakowało.