Ten życiorys mógł się trafić każdemu. Byliśmy pionkami w grze
Na fotografiach wykonanych 30 maja 1960 roku widać tłum ludzi. Kobiety, mężczyźni, dzieci... To nie były pamiątkowe zdjęcia. To były dowody. I znalezienie się na takiej fotografii mogło być kosztowne. Kosztowało... lata
Tadeusza Mączyńskiego i Witolda Koteckiego łączy wiele, ale przede wszystkim to, że całkiem niechcący zostali bohaterami. I do dziś często się zastanawiają, dlaczego to właśnie ich ślepy traf wskazał, że z tłumu statystów tak zwanych wydarzeń zielonogórskich to oni dostali główne role. A raczej, jak zgodnie mówią, dostali po d...
A historia zaczęła się 31 maja 1960 roku.
– Właśnie wychodziłem do pracy – relacjonuje pan Witold. – Pod dom podjechały trzy samochody. Wysiedli, założyli kajdanki i tylko warknęli: Ruszaj się, bandyto! Przed komendą milicjanci stali w szpalerze i bili pałkami. Człowiek tylko patrzył, aby głowę zasłaniać.
– A ja wychodziłem z pracy, z Polskiej Wełny – mówi pan Tadeusz. – Ale było podobnie. Samochody, tajniacy... Ręce wykręcili. Szpaleru nie było, ale później mnie po gębie wytrzaskali...
Kibice, widzowie
Jednak tak naprawdę wszystko rozpoczęło się dzień wcześniej. 30 maja 1960 roku. Nic nie zapowiadało nadzwyczajnych wydarzeń. Około godziny 14 obaj wyszli z pracy, z Polskiej Wełny. Zjedli obiad. Jeden w domu, drugi w restauracji Zielonogórzanka. I obaj postanowili, niezależnie od siebie, zobaczyć, co się dzieje w mieście, które zdawało się być ogarnięte jakimś obłędem. Krzyki, mgła gazu łzawiącego, syreny... W ten sposób obaj znaleźli się w gronie pięciu tysięcy zielonogórzan, którzy wzięli udział w obronie Domu Katolickiego. Ba, obaj byli w niespełna 200-osobowej grupie ludzi, którzy trafili do więzienia, a nawet w jeszcze bardziej elitarnej grupie bohaterów z najwyższymi wyrokami.
Adwokaci siedzieli jak myszy pod miotłą, a sędzina wyglądała, jakby spała. Nie mieliśmy szans
– Byłem katolikiem, jak wszyscy, ale nic nie wiedziałem o walce o ten Dom Katolicki – tłumaczy Kotecki. – Oczywiście nie podobało mi się, jak usłyszałem, że wcześniej milicjanci popychali kobiety, dzieci, ale wtedy nie wiedziałem, co się dzieje, skąd to całe zamieszanie.
– Szczerze? Nie miałem pojęcia, co się dzieje. Widziałem oczywiście, że ludzie biją się z milicją – opowiada Mączyński. - Człowiek był młody, głupi, ciekaw wszystkiego. To był żywioł. Chaos, zamieszanie, krzyki, dym... Nie pamiętam, może i po jakiś kamień sięgnąłem, ale chyba raczej nie. To dziś jest jak jakiś sen.
Obaj zapewniają, że byli kibicami, widzami, ale trudno było przez to przejść i nie potknąć się o historię. Na przykład obok pana Witolda nagle w chodnik uderzył pocisk, huku wystrzału w tumulcie nie było słychać. Zobaczył chłopca z pistoletem w dłoni, pistoletem, który zgubił najprawdopodobniej któryś z milicjantów. Zabrał dzieciakowi broń i w tym momencie poczuł przerażenie. Jak go zobaczą z pistoletem, to albo zaczną strzelać, albo dostanie siedem lat za nielegalne posiadanie broni. Złapał pistolet i wrzucił wprost do płonącego przed komendą przy ulicy Kasprowicza samochodu.
– Widział pan, kto podpalił to policyjne auto? Podobno była to jakaś dziewczyna...
– A gdzie tam, byłem przecież może ze 20 metrów od tego miejsca i wszystko widziałem – wzrusza ramionami Kotecki. – To byli najpierw dwaj bracia, a podpalał młody mężczyzna. I wie pan co? On później był klawiszem, przepraszam: funkcjonariuszem służby więziennej... Jak to się losy plotą.
Z tamtych wydarzeń najlepiej pamiętam ucieczkę z placu, po tym jak już ZOMO z Poznania przyjechało
Mączyński przyznaje, że z całego tego zamieszania niewiele pamięta. Później próbowano mu wmówić, że wraz z innymi młodymi ludźmi wpychał drugi z policyjnych samochodów do basenu przeciwpożarowego.
– Z tamtych wydarzeń najlepiej pamiętam ucieczkę z placu, po tym jak już ZOMO z Poznania przyjechało – wspomina. – Ludzi pałowali. Wyleciałem w stronę ratusza, dalej Żeromskiego, wpadłem do sklepu z czapkami i krzyczę do właściciela: Ratuj mnie pan! Schował mnie w jakichś belach materiału. Po chwili byli już milicjanci, pytali, gdzie jestem, a ten mówi, że był tu taki, ale zaraz wybiegł... Potem kazał mi uciekać do domu.
Koledzy i przyjaciele
– Podczas śledztwa i rozprawy mówiłem zgodnie z prawdą, że nie wiem, o co chodzi – tłumaczy Mączyński. – Ale gdzie tam, nikt nie słuchał. Adwokat nawet się nie odezwał, gdy usłyszał od prokuratora: pięć lat. W więzieniu spędziłem trzy. Później spotkałem sędzinę. Ona taka ruda była, i to ona powiedziała, że nie było innego wyjścia, tak być musiało. Dowody w sprawie? Jakie dowody? Wystarczyło złe słowo.
W jego przypadku była to narzeczona kolegi. I cytując pana Tadeusza, „ona taka lewizna była”. Zeznała, że on w pierwszym szeregu walczył. Jak później słyszał od esbeków, ona 50 złotych za zeznania wzięła. Bo tyle takim świadkom dawali. Z kolei panu Witoldowi miał przysłużyć się kolega milicjant. Podpadł i groziło mu „zesłanie” do komisariatu kolejowego. Musiał zdobyć „punkty”, aby utrzymać się na powierzchni kariery. Zdobył. Świadkami były najpierw trzy kobiety, podobno żony milicjantów, a później trzej mężczyźni, jeden w mundurze kolejarza. Nie znał ich, oni jego podobno tak.
– Moja dziewczyna szukała adwokata. Dwaj jej odmówili, a trzeci... – Kotecki kolejny raz wzrusza ramionami. – Nasi adwokaci na sprawie siedzieli cicho jak myszy pod miotłą, a sędzina wyglądała, jakby spała. To tak hurtem było, wszyscy dwa paragrafy: 131 i 132. Samego ogłoszenia wyroku nie pamiętam, mam 85 lat. Wiem, że adwokat się odwoływał, ale nic z tego. Półtora roku. I wie pan co? Oni nawet tej historii z pistoletem nie znali, a ja im ją opowiadałem. Myślałem, że to na plus będzie...
Bandyci i chuligani
– W więzieniu dawali drewniaki – wspomina więzienny czas pan Tadeusz. – Później był transport do Czernego, jesienią. Byłem przerażony. Zobaczyłem tłum facetów, ze 300, wszyscy na jednej sali spali, sienniki były na podłodze. Towarzystwo było mieszane: i polityczni, i kryminalni. Jak byłem później w Iławie, to nawet profesorów spotkałem. Szkołę zawodową zrobiłem.
Pan Witold najpierw siedział w Zielonej Górze, później w okolicy Potulic. Pracował nawet w kamieniołomie. I jak opowiada, kryminalnych jeden strażnik tam pilnował, politycznych – czterech.
– W Bydgoszczy prokurator zapytał: Kto cię tutaj, bandyto, przywiózł? – wspomina. – Odpowiedziałem, że na ochotnika nie przyjechałem. Starałem się o zwolnienie warunkowe po roku, ale nic z tego. Nikt z nas nie dostał. Ale za politycznych nas chyba nie uznawali. W gazetach pisano, że jesteśmy bandyci, chuligani...
Później losy obu zielonogórzan także były podobne. Problemy ze znalezieniem pracy, kurator, łatka łobuza i wichrzyciela. Wilczy bilet, zły życiorys. A oni do dziś nie wiedzą, dlaczego nagle zostali bohaterami. Czyżby tylko dlatego, że znaleźli się w niewłaściwym miejscu w nieodpowiednim czasie?
Kryminalnych jeden strażnik tam pilnował, politycznych – czterech
– Dlaczego panowie nie opowiadacie o swojej walce z komuną? Tylu ludzi na tym wypłynęło, tylu mamy bohaterów tamtych czasów...
– A co tam będę zmyślał. To były takie czasy, złe czasy, że wiele nie było trzeba, aby mieć pecha – mówi Mączyński. – Gdybym wiedział, że tak to się skończy, wiałbym gdzie pieprz rośnie.
– Tak sobie myślę, że ten życiorys mógł się trafić każdemu. Byliśmy tylko pionkami w jakiejś grze... – stwierdza Kotecki.