Telefoniada. Tajemniczy sponsor, rzesze widzów i fiat 126p
W latach 90. na Śląsku pewne było przede wszystkim, że nie ma perspektyw. I że mężczyzna nosi wąsa. No i że w niedzielę o 4. rano ustawi się kolejka przed Telewizją Katowice. Tak, w latach 90. popularność „Telefoniady” była na Śląsku rzeczą najpewniejszą.
Ktoś musiał to widzieć na własne oczy: dwóch chłopów wyskakuje z lodowiska przy Spodku na łyżwach i zapiernicza aleją Korfantego. Jeden przez ulicę i tory tramwajowe. Na łyżwach, przez tory, jakby się paliło. Katowice, rok 1992. Grudzień, pięć dni przed Wigilią. Ciemno już, ale środek miasta, ktoś musiał to zobaczyć. A jeśli ktoś widział, a po latach uznał, że to musiał być sen albo przedświąteczna imaginacja,odpowiadam: to była „Telefoniada”.
Osiem lat, od 1990 do 1998 roku. Z 600 odcinków, 700-800 tys. widzów przed telewizorami i setka w studiu. Tydzień w tydzień. Na żywo. Bolesław Cader, gospodarz teleturnieju, po latach nazwie go „kurą znoszącą złote jajka”.
- Ile ludzi mieszkało wówczas w województwie katowickim? Prawie 4 miliony? Czyli co piąty oglądał nas w każdą niedzielę. Co piąty, czyli docieraliśmy pewnie do jednej trzeciej domów w regionie - wylicza Cader.
Mikołaj Kopernik? Stanisław!
„Telefoniada” z całą pewnością była fenomenem: w każdą niedzielę od godziny 4 rano przed wejściem do Telewizji Katowice ustawiały się kolejki chętnych do występu w programie. Jeśli się w końcu udało, ludzie byli gotowi nagrywać odcinek na VHS i wysyłać kasetę ze swoją chwilą telewizyjnej sławy do rodziny w RFN. W TVP3 Katowice nigdy wcześniej nie powstało nic tak działającego na masową wyobraźnię. I pewnie nigdy już nie powstanie.
Tradycyjna sonda uliczna w „Telefoniadzie”. Pytanie: „Brat Abla”. Odpowiedź, po namyśle: „Yyy... Kabel?”
- Debiutowaliśmy jeszcze przed słynnym „Kołem fortuny” Pijanowskiego - przypomina Cader. - Kto w ogóle „Telefoniadę” wymyślił? Ja. I Wojtek Majewski, który po trzech latach odszedł z TVP3 i sam musiałem ciągnąć ten wózek.
Kilka lat temu pytaliśmy czytelników DZ o najlepszy program w historii Telewizji Katowice. Tak, sondę wygrała „Telefoniada”. Ale gdyby dziś wybierać zarazem najbardziej obciachowy teleturniej w polskiej telewizji, „Telefoniada” również byłaby pewnie na podium. Tak też wielu ją pamięta. Obciach? Cader podkreśla, że legendarne show w TVP3 przede wszystkim pokazywało nas takimi, jacy jesteśmy. Albo byliśmy. A byliśmy...
Sonda uliczna, punkt obowiązkowy „Telefoniady” jak biała dziergana serweta na telewizorze w ślunskim domu. Pytanie: „Co ma rogi i bodzie?”. Odpowiedź: „Diaboł!”. Pytanie: „Jaki jest najlepszy sposób na czkawkę?”. Odpowiada starsza pani: „Wstrzymać powietrze na 15 minut”. Pytanie: „Jakim liściem Adam i Ewa zakryli swoją nagość?”. Odpowiedź: „Liściem laurowym?”. Pytanie: „Jak się nazywa księżyc Jowisza?”. Odpowiedź: „Panie, a skąd ja mam wiedzieć, jak ja ze Szczecina jestem”. Pytanie: „Brat Abla”. Odpowiedź, po namyśle: „Yyy... Kabel?”. Pytanie: „Jak miał na imię Kopernik?”. Odpowiedź: „Stanisław”.
Jacy byliśmy jeszcze? Rzut oka na obrazki ze studia. Mężczyźni z sumiastymi wąsami, kobiety uczesane na pudla z Gwadelupy. Wytworni panowie w garniturach w barwach ryzykownych, pamiętających ślub albo nawet studniówkę, o ile taka miała miejsce. Wszechobecną kolorowość koiła jedynie niewinna biel frotowych skarpet ubieranych przez dżentelmenów do rzeczonych ancugów. Do tego wszystkiego, w przerwie rozdawano lody. A do tych lodów z playbacku grała muzyka. Raz zicpolki, raz Stachursky, raz Universe, raz kabaret Rak. Feeria doświadczeń estetycznych.
Pamiętajmy, że występ w telewizji był wówczas nobilitacją, którą dziś porównalibyśmy co najwyżej z osiągnięciem korporacyjnego wtajemniczenia w rozwoju osobistym. Stąd te kolejki chętnych do wejścia do studia, ustawiające się w Bytkowie jeszcze przed świtem.
- Program startował o 14. Ludzie byli gotowi czekać 10 godzin na wymarzony występ - wspomina Cader. - Pan wie, ile nowych małżeństw narodziło się w tych kolejkach? Ile przyjaźni i znajomości?
Prawo jazdy macie? Momy
W studiu emocje jak na pierwszej jesiennej wyprawie na grzyby. W eksponowanym miejscu, na ołtarzu niemalże, fiat 126p. Dla zwycięzcy. Gdy z budżetem było gorzej, na ołtarzu stał motocykl. W wersji budżetowej zdarzały się też mopliki. Do tego cały repertuar szykownych upominków: od lodówki, przez śrubokręty aż po proszki OMO i płyny do kąpieli w butelkach, które przypominały kanistry. Ponoć pachniały też jak zawartość kanistrów.
Wygrana w „Telefoniadzie” zawsze była jak pudełko czekoladek w „Forreście Gumpie”: nigdy nie wiedziałeś, na co trafisz. O wielką stawkę gra pan ze szwagrem. Wiruje koło szczęścia, zatrzymuje się na polu z napisem „Niespodzianka”. Prowadzący: „Niespodzianką jest kurs prawa jazdy”. Chłop ze szwagrem spoglądają po sobie, triumfu za bardzo na twarzach nie widać. Prowadzący: „Panowie mają prawo jazdy?”. Panowie odpowiadają: „Momy”. Prowadzący: „To może ktoś w rodzinie nie ma”. Kto wie, może dzięki temu do dzisiaj ma.
Jeśli prawdą jest, że każde miejsce powinno mieć swojego dobrego ducha, genius loci „Telefoniady” był tajemniczy pan Franciszek. Drobny przedsiębiorca z Siemianowic za własne pieniądze fundował uczestnikom gry o malucha lub moplika nagrody wagi pomniejszej.
- Czasem odkurzacz, czasem czajnik bezprzewodowy, czasem mały telewizor, a czasem płyny do mycia naczyń. Pan Franciszek był bardzo zżyty z programem, a przy tym nigdy nie zabiegał o własną popularność - opowiada Cader.
Pan Franciszek miał też zakupową fantazję. Dzięki niemu, w jednym odcinku „Telefoniady” ktoś wygrał hak holowniczy. Innym razem fikuśną lampę z soli albo ściemniacz do światła. Raz było 50-litrowe akwarium. „Ma pan rybki?”. „Nie? To się dobrze składa”. Ale hitem anonimowego sponsora programu były litrowe butle z tlenem. W aerozolu. Dla Ślązaków wychowanych na powietrzu, które widać i czuć, czysty tlen mógł działać jak czysta wódka. Obdarowywani nie odmawiali.
Zdarzali się też inni, okolicznościowi dobrodzieje. Program w roku 1991: „Pan kandydat na posła z mandatu 135 w Bytomiu zafundował nam bardzo atrakcyjną nagrodę, ten oto magnetowid”. Co się wtedy oglądało na kasetach wideo z wypożyczalni? „Powrót do przyszłości”, „Terminatora”, „Robocopa”, „Gliniarza w przedszkolu”, „Gremliny” i „Rocky 5”. Plus całą retrospektywę Jean Claude’a Van-Damme’a, oczywiście.
Einstein! Kto? Frankenstein?
A jak w to się w ogóle grało? Po wylosowaniu gościa w studiu (były numerki losował 7-letni Michał, syn Cadera; kołem kręciła natomiast Karolinka, która córką Cadera nie była), do boju o malucha, moplika lub płyn do zmywania z ciała sadzy, dołączał konkurent telefoniczny. Potem były pytania, za prawidłowe odpowiedzi zdobywało się punkty. Łatwo nie było, choć stali bywalcy „Telefoniady” szybko odkryli, że sondy nagrywane są w środy na ulicy Stawowej. I godzinami czatowali w centrum Katowic, by podsłuchać, o co reporter pytał respondentów i jakie były ich odpowiedzi.
Była też nocna wersja Telefoniady - Telefoniada figlarna. zaczynała się o północy. Tu już było trochę nagości.
Nie wszystko dało się oczywiście przewidzieć. Taka sytuacja: młody, wysoki jegomość z wąsikiem, który dopiero co zaczął się sypać pod nosem jak Adamowi Małyszowi w wieku 14 lat. Niezawodny redaktor Cader pokazuje w materiale filmowym typowe japońskie pagody.
Pytanie: „Gdzie można zobaczyć takie budynki?”. Monsieur zamyślił się, pogładził wąsa i całkiem zdecydowanie, z charakterystycznym śląskim akcentem, odparł: „W Michałkowicach”.
Teraz kolej na panią w średnim wieku, której wyświetlono fragment komedii „Młody Einstein”. Kobieta wpatruje się w ekran, po czym następuje chwila prawdy: „Jak miał na imię główny bohater tego filmu?”. Nadmieńmy, że w prezentowanej scenie bohater głośno i wyraźnie się przedstawia: „Albert. Albert Einstein”. Pani milczy. Redaktor Cader dodaje otuchy. Widać, że pani chce, kręci się, ale nie może. „Pamięta pani takiego uczonego?”. Nadal nic. Kłopotliwą ciszę przecina teatralne suflowanie z widowni: „Einstein! Einstein!”. I coraz głośniej: „Chopie, Einstein!!!”.
Może damę ośmieliło to „Chopie!”, bo skołowana wypaliła w końcu: „Frankenstein!?”. Pamiętacie to tąpnięcie? To widzowie w studiu spadli ze stołków na ziemię, a razem z nimi 800 tys. widzów przed telewizorami. Również w takich sytuacjach nieoceniony był poczciwy pan Franciszek. Gdy publika zanadto dokazywała, hałasowała lub w inny sposób zakłócała telefoniadowy porządek, anonimowy sponsor podnosił się i delikatnie, acz stanowczo krzyczał: „Cicho!”.
Potencjalnie wiekszym ryzykiem byli goście telefoniczni. Organizatorzy programu obawiali się, kiedy w końcu komuś przyjdzie do głowy zadzwonić z wiązanką albo głupim dowcipem. Przez osiem lat zdarzyło się to tylko raz. Facet dodzwonił się do studia, sześć razy powtórzył na wizji słowo „k...a”. I się rozłączył.
Poldek albo śmierć
„Telefoniada” od startu popularność miała szaloną i - trzeba przyznać - Cader wiedział, jak to wykorzystać. Do sklepów trafiały kasety z muzyką z „Telefoniady”, a nawet książki z dowcipami przysyłanymi przez widzów programu.
- Stworzyliśmy też nocną wersję teleturnieju, tym razem mniej familijną, bardziej dla dorosłych. Bo w zagadkach filmowych było czasem widać kawałek biustu czy nogi... - wspomina Cader.
Pierwszy odcinek „Telefoniady figlarnej” powstał w 1991 roku. Startował o północy. Tym razem ludzie zaczęli się gromadzić przed wejściem do budynku telewizji od godziny 20. O 22 tłum był taki, że dyrektor TVP3 nie był w stanie przebić się do samochodu. Wychodził przez okno. Cader, widząc te złote jajka, wpadł na pomysł, że może kura zniesie też jajo carskie. Faberge, na miarę śląskich możliwości.
Skoro na każde ze stu miejsc w studiu jest kilkunastu chętnych, których wystają pod drzwiami telewizji, to może warto znaleźć arenę, która pomieściłaby nie stu, nie pięciuset, a kilka tysięcy widzów? Caderowi przyszedł do głowy Spodek. Trochę za duży? To może lodowisko w Spodku? Bingo. Startujemy 19 grudnia 1992 roku.
Przygotowano trzy tysiące miejsc siedziących, chętnych było z 5 tysięcy. Na wyobraźnię działała nie tylko skala widowiska, ale i wyjątkowa nagroda: okręt flagowy polskiej motoryzacji, marzenie pułkownika Borewicza, rydwan na resorach: polonez caro.
Cader: Program przygotowywaliśmy na święta, jedyny raz nie nagrywaliśmy na żywo. To był maraton: 6 godzin, bez przerwy. Do gry trafiali uczestnicy, którzy złapali piłeczki rzucane w trybuny. Nie wyobraża pan sobie wojny o nie. Tacy właśnie jesteśmy...
Po 5,5-godzinnej walce o kulki, po zmaganiach z pytaniami (tu pauza; pytanie: „Jak nazywa się 5-osobowy zespół muzyczny?”, odpowiedź: „Byda szczyloł. Orkestra?”) i konkurencjami na łyżwach oraz wpatrywaniu się w lśniącego poldka, na tafli ostała się dwójka finalistów. To jest ten moment, kulminacja. Dwóch panów czeka na pytanie, które zmieni ich życie. Brat Abla? A może Kopernik? Może Einstein? Frankenstein? Nie, nie ma pytania. Jest zadanie, z instrukcją. Finaliści dostają po złotówce i karteczce z numerem telefonu do pracownika „Telefoniady”, na który trzeba się dodzwonić, z najbliższego aparatu Poczty Polskiej. Potem trzeba wrócić, złapać za kluczyki na masce i odpalić poldiego. Jasne?
Panowie ruszyli. Biegną. Z tafli do wyjścia. Z wyjścia na Korfantego. Kamery za nimi. Proszę państwa! Najbliższy aparat telefoniczny? Koło kina Kosmos. To jakiś kilometr drogi. Pędzą. Ale jak pędzą! Nie zdjęli nawet łyżew! Pierwszy leci przepisowo. Po schodach, w przejście podziemne i na chodnik. Mróz, ale pech chciał, że na chodniku nie ma lodu. Nie ma lodu, a ten na łyżwach. Drugi sprytniejszy, w górniczej głowie obliczył szybko, ile czasu i zdrowia straci na schodach. Nie warto. Wali na przodownika, przez ulicę. Ulica, dwa pasy w jedną, potem tory tramwajowe, pas zieleni i znów ulica. Auta jadą, tramwaje jadą, a tu facet na łyżwach. Kamera się trzęsie, dynamiczny kadr. Proszę państwa!
Pirat przodownik na prowadzeniu. Nic go nie rozjechało, nic go nie rozjechało! Przeszedł przez Korfantego jak Mojżesz przez Morze Czerwone. Jeszcze 100 metrów. 50. 20. 10. Orzeł wylądował! Słuchawka. Moneta. Jest sygnał? Jest. Skostniałymi paluchami wybija numer. Ostatnia cyfra, ciężki oddech, poldek jest na wyciągnięcie ręki, ale niech ktoś odbierze tam po drugiej stronie! Nie odbiera, nie ma sygnału. Niech to wszystko szlag trafi! Proszę państwa! W tym czasie do drugiego aparatu doczłapał łyżwiarz przepisowy. Słuchawa, moneta, sygnał, numer. Jest. Dodzwonione! Za pierwszym razem. Pirat bezradnie tłucze w telefon. Nie działa. Zeżarł złotówę, zeżarł marzenia człowieka, który na łyżwach ryzykował życie.
Łyżwiarz przepisowy nawraca. Już wie, że nie przyjdzie na noc do roboty, że druga złotówka przydałaby mu się, żeby zadzwonić do sztygara, ale tam czeka polonez. Jest już z powrotem, publika szaleje. Wbiega na taflę, finisz, rzuca się na lód, ostatnie metry pokonuje na brzuchu. Wstaje, kluczyki w górę! Proszę państwa! Ostatni raz takie szaleństwo oglądano tu, gdy polscy hokeiści zlali hokeistów ZSRR.
Cader i jego ciulaty samochód
Jakimś cudem podczas kręcenia świątecznej „Telefoniady” nikt nie złamał nogi i nikt nie wpadł pod tramwaj? Z drugiej strony, teleturniej przez 8 lat łamał, ale poczucie dobrego smaku tej części Górnoślązaków, która wymagania wobec telewizji miała wyższe. „Jak się dziś stopniuje na Śląsku przymiotniki? Głupi, głupszy, facet z Telefoniady” - grzmiał szacowny miesięcznik „Śląsk”. Michał Smolorz, dyrektor TVP3 z początków show Cadera, nigdy nie był w stanie zrozumieć, jakim cudem taka tandeta się tak dobrze sprzedaje. Z drugiej strony, wspaniały śląski publicysta z trudem godził się z tym, że na co dzień ma do czynienia nie tylko z intelektualistami.
Zresztą, jak na ironię, w 1998 roku próbowano „Telefoniadę” zreformować. Mniej ludyczności, więcej rozrywki na poziomie. Odsunięto Cadera, którego zastąpili młodzi śląscy aktorzy: Robert Talarczyk (dzisiejszy dyrektor Teatru Śląskiego) i Krzysztof Respondek. Skończyły się pytania: „Co ma rogi i bodzie?”, zrobiło się trochę poważniej, ambitniej, ale przez to również mniej swojsko. Oglądalność? Kaput.
Cader: Do dziś nie wiem, dlaczego podjęto taką decyzję. To był okres zmian, ale czemu postanowiono zmienić akurat coś, co podobało się widzom? Pół roku po odsunięciu mnie od prowadzenia „Telefoniady”, programu nie było już w ramówce.
To, co przetrwało do dziś, oprócz obłędnych anegdot, to również popularność redaktora Cadera właśnie. Na jego nieszczęście, lata 90. nie były jeszcze epoką telewizyjnych celebry-tów, ale ludzie i tak mieli niezwykłe wyobrażenia na temat „pana z telewizji”.
- Zatrzymałem się kiedyś na światłach w Katowicach swoim nowym samochodem. Fiat Siena. Strasznie z niego byłem dumny. Przez otwartą szybę widzę, jak kilka osób mnie obserwuje z przystanku tramwajowego. W końcu jedna mówi do drugiej: „Ty patrz, to ten słynny Cader, a takim ciulatym autem jeździ” - wspomina redaktor. - Wszyscy myśleli chyba, że Cader z „Telefoniady” to musi mieć mercedesa. Jakiego mercedesa? Ja za jeden odcinek programu dostawałem 400 zł.
Jeszcze kilka lat temu wydawało się, że „Telefoniada” zostanie wskrzeszona, ale skończyło się tylko na plotkach i dobrych chęciach. Cader mówi, że dziś ten teleturniej kosztowałby miliony. Ale czy byłby równie przaśnie fascynujący jako społeczne zwierciadło? To polecam wyjść na ulicę i zapytać przechodniów w Katowicach, jak na imię miał brat Abla.
Niedawno w Warszawie pytano o to, kto wygrał powstanie warszawskie. No, my wygraliśmy.