Myślicie, że dookoła świata podróżują bogacze z Ameryki? Bzdura! W świat można ruszyć z bloku na os. Staszica w Gorzowie.
Wtorkowe popołudnie. Osiedle Staszica. Mieszkanie w czteropiętrowcu na ul. Chełmońskiego. Drzwi na czwartym piętrze otwiera mi Arkadiusz Dera. Tuż za nim pojawia się jego syn Sebastian. Siadamy w kuchni. Za oknem leje.
Już się odnajdują
Obaj uśmiechają się, witają mnie naprawdę ciepło. Choć muszą być padnięci, bo… przecież właśnie dziś - czyli we wtorek - w nocy, 11 godzin przed moją wizytą, wrócili z podróży dookoła świata. - My? Zmęczeni? A gdzie tam! - śmieją się. Mają siły, choć przecież ich ostatni lot, z Los Angeles do Berlina, trwał bite 16 godzin!
Zmienili się przez te 41 dni. Są nieco opaleni (choć w podróży byli już bardziej), pan Arkadiusz ma zdecydowanie bujniejszą fryzurę, niż w dniu wyjazdu, a Sebastian wyraźnie zmężniał. Jeszcze są na etapie odnajdywania się na powrót w gorzowskiej rzeczywistości. Bo kogo by lekko nie zakręciło to, że przed chwilą pędził pięknym mustangiem po Stanach Zjednoczonych albo zajadał egzotyczne owoce w Tajlandii, a teraz siedzi w kuchni przeciętnego mieszkania i patrzy przez okno, jak w Gorzowie pada deszcz?
Jednak spokojnie - już wkręcają się w codzienność. Pan Arkadiusz wybiera się do fryzjera. Sebastian przegadał sporo czasu z kumplem. Pewnie, że opowiadał o podróży. Bo ciągle nią żyje - i on, i jego tata.
Tata z synem opowiadają o podróży dookoła świata
A pamiętasz, jak...
Weźmy, choćby zdjęcia i filmy. Zajmują na kartach pamięci gorzowian ponad 100 gigabajtów. To tysiące fotografii i godziny nagrań. Trzeba będzie to wszystko przejrzeć, poopisywać (choć częściowo już opisane jest), archiwizować. Czekają ich jeszcze dni wspominania, wzruszeń, i rozmów w stylu: „a pamiętasz, jak…”. Znajdzie się w nich miejsce na „Gazetę Lubuską”, bo na prośbę taty i syna odkładaliśmy im wszystkie wydania, w których pisaliśmy o ich wyprawie.
W pokoju Sebka całą ścianę zajmuje mapa świata z zaznaczoną trasą trasą podróży. Jak nie patrzeć - przecięli świat w poprzek! Nie, nie, nie. Nie planują jeszcze nowej eskapady. Cieszą się Gorzowem, rodziną, codziennością. Po 41 dniach domowa zupa albo kanapka smakują wybornie! Ale te 41 dni też były wyborne!
Marzenie geografa
Arkadiusz Dera jest geografem. O zwiedzaniu świata marzył od lat. Zaczytywał się w podróżniczych książkach, jeździł na targi podróżnicze, ale zawsze coś było ważniejszego niż spełnienie marzenia o eskapadzie dookoła globu.
Aż w końcu się uparł. Przygotował. I wraz z synem Sebastianem na początku lutego wyruszyli okrążyć ziemię. Wielka wycieczka trwała 41 dni. Dziesięć razy przekroczyli strefę czasową i dwa razy równik. Zaliczyli dziesięć przelotów samolotem. Zjechali do Gorzowa w nocy z poniedziałku na wtorek (z 21 na 22 marca).
Już 11 godzin później siedziałem z nimi w ich kuchni w bloku przy ul. Chełmońskiego. Ależ byli szczęśliwi! - Co było w tym wszystkim najfajniejsze? Najlepsze? - zapytałem na początek, licząc oczywiście na wspomnienia gorących i boskich plaż czy egzotycznych zwierząt.
- To, że spędziliśmy ten czas razem, ze sobą - powiedzieli bez wahania.
Co ich zaskoczyło na plus? - To, że wszystko nam się udało zgodnie z planem. Nie było żadnych problemów, wpadek, kłopotów. Nie zaraziliśmy się żadną chorobą, nie spotkało nas nic złego - wyliczył pan Arkadiusz.
No i obaj podkreślali, że na plus zaskoczyli ich ludzie. Spotykali tylko dobrych, uczynnych, miłych. A para z Australii, która śledziła ich podróż od początku, przyjęła tatę i syna u siebie jak własną rodzinę i tak przez cały czas traktowała. - Pożyliśmy chwilę high - life’m. Spędziliśmy masę czasu na rozmowach, zwiedzaniu - wspomina A. Dera. A że często mieli na sobie koszulki, które po angielsku informowały, że są na ojcowsko-synowskiej eskapadzie dookoła globu, to często ktoś ich zagadywał.
- Było to przynajmniej kilka osób każdego dnia. Raz rozmawialiśmy chwilę, innym razem nieco dłużej. Poznaliśmy wiele osób z całego świata - mówi pan Arkadiusz.
Wzruszający miś
Największe wzruszenie podróży? Zdziwicie się: było związane z... uroczym misiem koala. Gdy Sebastian wziął go na ręce, zwierzak objął go czule i słodko. Przez co oczy się obu twardym gorzowianom wilgotne nieco zrobiły...
Sebastian pozostaje pod wrażeniem Tajlandii. Przed wyjazdem zdradził nam, że obawia się nieco miejscowego jedzenia, ale po wycieczce nie kryje, że właśnie ten kraj skradł jego serce. Podobało mu się wszystko: kraj, klimat, plaże, ludzie.
Z kolei jego tata najcieplej mówi o Australii, która urzekła go luzem, uśmiechem, atmosferą. I dzieli się rozczarowaniem Stanami Zjednoczonymi.
- To, co widzimy w serialach, na filmach, to wycinek rzeczywistości. Większość Los Angeles przypomina slumsy. Dosłownie. Rudery, gotowa ilustracja do hasła „Polska - czy Stany - w ruinie”. Ludzie biedni. Co chwila odgłosy policyjnych syren. Byłem zaskoczony, że tak to wygląda - wyjaśnia geograf. Choć z drugiej strony te same Stany zachwyciły ich przyrodą.
Podróże kształcą
Skoro podróże kształcą, to czego nauczyła taka gigantyczna, podczas której przejechali grubo ponad 40 tys. kilometrów? Podczas której poznali inne kontynenty. Widzieli wielkie kaniony. Aleję Gwiazd i napis Hollywood. Słynną plażę Patong na Phuket i pałace rodziny królewskiej w Tajlandii. Znaną operę w Sydney, skałę Uluru w Australii. Niebiańską plażę Waikiki w Honolulu. I - a jakże by inaczej! - plażę, na której kręcony był Słoneczny Patrol.
Co im dała ta podróż? - Mam już pewność, że trzeba żyć, cieszyć się każdym dniem, a nie gonić za pieniędzmi. Chcę mniej pracować, mieć więcej czasu dla bliskich. Obiecałem sobie wziąć się za jakąś aktywność fizyczną. Zmienię swoje życie - mówi pan Arkadiusz. Młody, jak to młody, gada mniej niż tata. Pewne jest to, że tego, co przeżyli przez 41 dni za żadne pieniądze świata nie dałoby się kupić.