Takiej tragedii Poznań nie pamięta. W tle wybuchu na Dębcu brutalne zabójstwo z zazdrości o żonę
Morderstwo i wybuch na Dębcu to jedna z największych tragedii, jakie miały miejsce w ostatnich latach w Poznaniu. Łącznie zginęło w niej pięć osób, zaś 21 zostało rannych. Chociaż władze miasta przypuszczały, że pod gruzami mogła być jeszcze co najmniej jedna osoba, te informacje na szczęście zostały zdementowane przez strażaków. Teraz śledczy muszą jednak wyjaśnić jak doszło do wybuchu, i czy Tomasz J. chciał popełnić samobójstwo po zabiciu swojej żony.
Niedziela, ul. 28 Czerwca, tuż przed godziną 8 rano - to miał być spokojny poranek na Dębcu. Wszystko potoczyło się jednak zupełnie inaczej. Potężny wybuch obudził mieszkańców okolicznych bloków, przestraszył ludzi obecnych w pobliskim kościele na mszy świętej i odmienił życie mieszkańców kamienicy, którzy przetrwali katastrofę.
Szybko pojawiły się informacje, że w kamienicy doszło do wybuchu gazu. Na miejscu od razu pojawili się policjanci, ratownicy oraz strażacy, którzy rozpoczęli akcję poszukiwawczą i ratunkową. W ciągu kilku godzin odnaleziono ciała czterech ofiar. Rannych zostało kolejnych 21 osób.
- Poszkodowane osoby mogą liczyć na pomoc. Rodzinom zapewnimy nocleg - zapewniał od samego początku prezydent Jacek Jaśkowiak. Przez kolejne godziny, także w nocy, strażacy kontynuowali poszukiwania na gruzowisku. W poniedziałek z rana odnaleziono zwłoki piątej ofiary. To był jednak dopiero początek szokujących informacji.
Wybuch, by ukryć zbrodnię
Kiedy w poniedziałek, tuż przed godziną 14, w Urzędzie Miasta kończyła się konferencja prasowa prezydenta Poznania dotycząca pomocy poszkodowanym osobom, nikt nie spodziewał się informacji, które pojawią się chwilę później. Nieoficjalne wiadomości zaczęły mówić o tym, że niedzielny wypadek mógł nie być przypadkowy. Co więcej, miała to być próba zatuszowania morderstwa, do którego doszło wcześniej. Chociaż początkowo trudno było uwierzyć w takie informacje, te szybko zaczęły się potwierdzać jeszcze tego samego dnia. Oficjalnie nadal nie chciała potwierdzić ich policja i prokuratura.
- Nadal prowadzone są poszukiwania, a my również wykonujemy swoją pracę. Ponadto czekamy na wyniki sekcji zwłok. W tej chwili nie mamy więcej informacji do przekazania
- mówił w poniedziałek Andrzej Borowiak, rzecznik wielkopolskiej policji.
Jednak już wtedy, nieoficjalnie, było wiadomo, że około 40-letnia kobieta została zamordowana w sobotę wieczorem lub w niedzielę rano, zaś mordercą miał być jej mąż. Szybko zaczęły się też pojawiać informacje, że małżeństwo miało swoje kłopoty, zaś zamordowana Beata J. poinformowała męża, że będzie chciała się rozwieść. Jeszcze w poniedziałek Paweł Łukaszewski, powiatowy inspektor nadzoru budowlanego, informował, że do wybuchu doszło najprawdopodobniej na pierwszym piętrze. A to właśnie tam znajdowało się mieszkanie Beaty J.
Zabójstwo z zazdrości
Wszystko wskazuje na to, że motywem zabójstwa była zazdrość. Beata J. od jakiegoś czasu nawiązała bardzo bliską relację z innym mężczyzną. W grudniu ubiegłego roku powiedziała swojemu mężowi, że złoży do sądu pozew o rozwód. Jak się jednak dowiedzieliśmy, taki pozew nie wpłynął.
Za to 1 stycznia, zaledwie kilka dni po tym jak Beata powiedziała Tomaszowi o rozwodzie, mężczyzna wziął syna na przejażdżkę samochodem. Wtedy też miał spowodować wypadek, w którym ciężko ranny został nastoletni syn Beaty. Sam Tomasz J. miał jedynie niewielkie obrażenia. Beata zarzucała mu później, że celowo doprowadził do wypadku. W rozmowach ze znajomymi twierdziła wręcz, że chciał zabić ich syna.
- Początkowo uznaliśmy, że to typowy wypadek drogowy. Teraz, po wybuchu kamienicy, tamten wypadek nabiera nowego znaczenia. Wciąż badamy jego okoliczności - usłyszeliśmy w poznańskich organach ścigania. Do tej pory jednak Tomasz J. nie usłyszał żadnych zarzutów w związku z tą sprawą.
Tomasz J. od dłuższego czasu mieszkał w Anglii. W sobotę przyleciał do Poznania i najprawdopodobniej pokłócił się z żoną. Wiele wskazuje na to, że był zazdrosny o nowego, bliskiego, znajomego Beaty.
- Tomasz był bardzo zazdrosny o Beatę. W ich małżeństwie już od dawna się nie układało. Ono w praktyce nie istniało
- mówi nam jedna z osób znających małżeństwo. Później doszło do okrutnego zabójstwa.
- Sprawca działał podobnie do Kajetana P. - mówi nam osoba znająca szczegóły. Sprawca zadał Beacie wiele ciosów ostrym narzędziem, prawdopodobnie nożem. Odciął jej głowę.
Przestraszył się znajomych?
Tajemnicą pozostaje, co dokładnie działo się od sobotniego wieczora do niedzielnego poranka, kiedy to doszło do wybuchu. Nadal nie wiadomo też, czy Tomasz J. chciał popełnić samobójstwo i jaki wpływ na poranny wybuch miało pojawienie się znajomych Beaty.
Kobieta w niedzielę miała bowiem wylecieć do Anglii, prawdopodobnie do swojego bliskiego znajomego. Wcześniej poprosiła znajomych, żeby zajęli się jej mieszkaniem pod jej nieobecność. W niedzielę rano para znajomych próbowała dostać się do mieszkania Beaty. Drzwi miały być jednak zablokowane. A w środku nadal miał być mąż Beaty. Chwilę później doszło do wybuchu. Niewykluczone, że mąż Beaty J. spanikował, kiedy do mieszkania próbowali wejść znajomi Beaty.
Z naszych informacji wynika, że kobieta poszła sama do mieszkania Beaty, zaś pod blokiem, w samochodzie miał czekać jej mąż.
- Kobieta nie była w stanie otworzyć drzwi, więc poprosiła męża o pomoc. Ten miał wtedy pójść jej pomóc. Ostatnią rzeczą, którą pamięta mężczyzna jest to, że znajdował się przed drzwiami mieszkania
- opowiada nam jedna z osób znających sprawę. Beata nie żyła już przed eksplozją. Jej koleżanka zginęła w wybuchu, a mąż koleżanki z poważnymi obrażeniami trafił do szpitala w Nowej Soli. Z kolei sam Tomasz J. z poważnymi obrażeniami trafił do szpitala w Poznaniu.
Przez śledczych poważnie brana jest pod uwagę teza zakładająca, że to właśnie Tomasz J. spowodował wybuch, żeby zatrzeć wcześniejszą zbrodnię. Jednocześnie pojawiają się jednak głosy powątpiewające w to, czy rzeczywiście doszło do eksplozji gazu, a nie np. materiałów wybuchowych. Część osób zwracała uwagę, że w przypadku wybuchu gazu powinno dojść do pożaru, a tego nie było.
Prokuratura potwierdza, że doszło do zabójstwa
W poniedziałek wieczorem radio RMF podało wiadomość, jakoby przed wybuchem w kamienicy miało dojść do podwójnego morderstwa. Drugą ofiarą miałaby być właśnie koleżanka Beaty J. Śledczy od początku zaprzeczali tym informacjom. Jednak w środę w końcu oficjalnie potwierdzili, że doszło do zabójstwa Beaty J.
CZYTAJ WIĘCEJ O TRAGEDII NA DĘBCU
- Na zwłokach jednej z ofiar stwierdzono ślady działania osób trzecich. Biegli wskazali, że ta osoba zginęła nie na skutek wybuchu - informowała Magdalena Mazur-Prus, rzecznik prasowy poznańskiej Prokuratury Okręgowej. Śledczy przyznawali też, że szukają narzędzia zbrodni.
Dotychczasowy bilans katastrofy to 5 ofiar i 21 osób rannych. Wszystko wskazuje na to, że pozostanie już bez zmiany, choć jeszcze w poniedziałek władze miasta otwarcie mówiły, że poszukują co najmniej jednej osoby pod gruzami.
- W momencie katastrofy na pewno była w mieszkaniu. Dopóki nie oczyścimy gruzowiska i nie zakończymy akcji poszukiwawczej, nie będziemy wiedzieli czy jest więcej ofiar - mówił podczas poniedziałkowej konferencji prezydent Jacek Jaśkowiak. Ostatecznie władze miasta przyznają się jednak do pomyłki.
- Z naszych początkowych informacji wynikało, że jeszcze jedna osoba znajdowała się pod gruzowiskiem. To się nie potwierdziło - mówi wiceprezydent Mariusz Wiśniewski.
- Na 99 procent wszystkie ofiary zostały już odnalezione - informuje z kolei Sławomir Brandt, rzecznik prasowy wielkopolskiej straży pożarnej. Przypomnijmy, że strażacy zakończyli swoją akcję w nocy z poniedziałku na wtorek. Wtedy też teren katastrofy został przekazany policji i prokuraturze. Już od wtorku swoje oględziny przeprowadzali tam biegli. Na wyjaśnienie całego zdarzenia trzeba będzie jednak jeszcze poczekać.
Komentuje Marta Żbikowska:
Wystaczy widzieć i czuć, bez rozumienia i oceniania
W jednej chwili stracili wszystko. Od drobnych pamiątek, bibelotów, gromadzonych latami zdjęć, przez dokumenty, przedmioty codziennego użytku, aż po mieszkania i domy. Ci z Murowanej Gośliny mieli odrobinę więcej czasu. W trakcie ucieczki niektórzy zdążyli chwycić telefony i dokumenty. Tych kilku chwil zabrakło w przypadku mieszkańców kamienicy na Dębcu. Tutaj wybuch zmiótł wszystko. Eksplozja na Dębcu miała miejsce w niedzielę rano, kiedy większość ludzi odsypia jeszcze trudy tygodnia. Niedzielne poranki kojarzą się z błogością, spokojem, poczuciem bezpieczeństwa. Bo gdzie bardziej można tego doświadczyć, jeśli nie we własnym domu, w przyjemnej pościeli? W takiej chwili właśnie, dla lokatorów z Dębca wszystko się skończyło. Szok, strach, bezsilność to za mało, żeby określić uczucia ludzi, którzy, często w piżamach, znaleźli się na ulicy nie wiedząc, co z nimi dalej będzie. Nie mieli nic. Potrzeba dużego wysiłku wyobraźni, wrażliwości i empatii, aby choć w małej części zrozumieć uczucia, emocje i myśli kłębiące się w tych ludziach. I choć ktoś, kto nie przeżył takiego dramatu, nigdy do końca tego nie pojmie, to nie brakuje ludzi, którym do reakcji wystarcza serce, nie rozum. Są tacy, którzy bez roztrząsania okoliczności, rozważań o sytuacji formalno-prawnej, bez oceniania i komentowania, po prostu pomagają. Bo widzą i czują. Czasami tyle wystarczy.
Pomoc mieszkańcom Murowanej Gośliny, którzy po wybuchu gazociągu stracili swoje domy oraz lokatorom zniszczonej kamienicy na Dębcu zaoferował zarówno rząd, jak i przedstawiciele samorządów oraz (w przypadku Murowanej Gośliny) instytucji odpowiedzialnych za tragedię. Na większości z nich spoczywa obowiązek zadbania o tych, którzy znaleźli się w sytuacji kryzysowej. Można spierać się, czy kwoty zaproponowane poszkodowanym są wystarczające, ale prawdą jest, że trudno ocenić wartość dorobku całego życia. Nie o to zresztą chodzi, żeby z dnia na dzień zaopatrzyć się we wszystko, co się utraciło, bo to niemożliwe. Te pierwsze pieniądze zostały przeznaczone na najpilniejsze potrzeby, czyli leki w przypadku osób przewlekle chorych, środki higieniczne, mleko dla dzieci. Osoby, które zostały bez dokumentów tożsamości niewiele mogą zresztą na razie zrobić.
CZYTAJ WIĘCEJ O TRAGEDII NA DĘBCU
Ale w pomoc poszkodowanym zaangażowały się nie tylko osoby, których obligowały do tego ich stanowiska. To także setki poznaniaków i mieszkańców podpoznańskich gmin, którzy działają z porywu serca. Organizują zbiórki, akcje charytatywne, gromadzą ubrania, zabawki, środki czystości. W pomoc zaangażowały się szkoły, przedszkola, zakłady pracy. Można krytykować te akcje, wyśmiewać starsze osoby, które dźwigają stare koce i znoszone swetry, aby przekazać je tym, którzy nie mają nic. Można liczyć na to, że ktoś nam powie, co mamy zrobić, żeby pomóc skutecznie, czekać na sygnał, wskazówki i wytyczne. Można też ruszyć się sprzed komputera, zrezygnować z internetowego malkontenctwa, pojechać na ulicę Łozową i zapytać, czy ja mogę coś zrobić, żeby pomóc. Ale to wymaga wysiłku, tak samo, jak dźwiganie starego koca. O wiele łatwiej jest siedzieć i narzekać, że ktoś inny coś powinien zrobić, a jak robi, to robi za mało. Łatwiej zabawiać się w samozwańczego detektywa, który na forach rozwikłuje kryminalne zagadki.
Na szczęście, sami zainteresowani doceniają pomoc i wsparcie. Niestety, w pakiecie dostają niemałą dawkę zupełnie niepotrzebnego w tej sytuacji, internetowego hejtu.