Polski aktor, Robert Gulaczyk, opowiada nam o tym, jak zagrał słynnego malarza, Vincenta van Gogha, w aktorsko-animowanym filmie „Twój Vincent”.
- Zobaczył Pan siebie w swojej kreacji van Gogha?
- Gdy oglądałem „Twojego Vincenta” pierwszy raz - nie. Tak potwornie się stresowałem, że nie widziałem właściwie nic.
- Skąd ten stres?
- Ze świadomości, że to mój debiut filmowy i że od razu trafiłem na głęboką wodę. No i z tego, że muszę patrzeć na siebie na ekranie, czego nie lubię. Od razu dostrzegam rzeczy, które mógłbym zrobić lepiej. Dopiero kiedy drugi raz na światowej premierze na festiwalu w Annecy pozbyłem się stresu - zobaczyłem film w pełni. I miałem olbrzymią przyjemność obcowania z twórczością van Gogha. Mam nadzieję, że za którymś kolejnym razem zobaczę w tym filmie Vincenta, a nie siebie. Ale to pewnie potrwa.
- Kiedy po raz pierwszy usłyszał Pan, że jest podobny do van Gogha?
- Kiedy odebrałem drugi telefon z agencji castingowej. Za pierwszym razem zapytali, czy mówię po angielsku. Odpowiedziałem, że jestem w stanie się porozumieć, ale nie podejmę się grania w tym języku. Po tygodniu usłyszałem, że reżyser chce mimo wszystko mnie zobaczyć. Bo jestem podobny do van Gogha. Pomyślałem, że to jakiś żart. Okazało się, że nie - dzień później byłem na zdjęciach próbnych. To wtedy powstało ujęcie wykorzystane na plakatach - to, na którym spoglądam przez ramię.
- A kiedy dziś patrzy Pan w lustro, widzi Pan ten rys podobieństwa?
- Nie. A jeśli już, to podobieństwo dotyczy jednego, błękitnego autoportretu Vincenta van Gogha. Widziałem go kilka lat temu w paryskim Musee d’Orsay. Trzeba jednak wiedzieć, że van Gogh portretował samego siebie wielokrotnie i na każdym z tych obrazów jest inny człowiek. I nie chodzi mi tylko o stan psychiczny, ale też o układ czaszki, kształt brody, kości policzkowych. Dlatego każdego z nich musiałby w sumie zagrać inny aktor.
- Vincent mówi Pana głosem?
- W polskiej wersji. W angielskiej moja postać była dubbingowana. Pierwotnie sam miałem robić ten dubbing, ale mimo wielu prób mówienia po angielsku z holenderskim akcentem, rodacy van Gogha uznali, że wymowa zdradza cudzoziemca. I głos Vincentowi podłożył holenderski aktor.
- Jak szukał Pan klucza do tej postaci?
- Najważniejsza była lektura listów, które pisał do brata. Niestety, dotąd nie zostały wydane w całości w Polsce, znamy je tylko z obszernego wyboru. Kompletna edycja z 2010 roku - sześć tomów, ponad milion słów i ponad 4 tysiące ilustracji - nie ukazała się dotąd w Polsce.
- Co znalazł Pan w tych listach?
- Samotność, poczucie odrzucenia, które stopniowo przeradzały się w pretensje do świata. Tak zżyłem się z nim, że nie chciał ze mnie wyjść. I wciąż do niego wracam.
- Wie Pan już, co się zdarzyło 27 lipca 1890 w Auvers-sur-Oise?
- O tym jest właśnie film „Twój Vincent”, który próbuje rozwikłać zagadkę śmierci malarza. W Muzeum van Gogha w Amsterdamie widziałem tomy medycznych analiz, których autorzy próbowali odpowiedzieć na to pytanie. Sam nie wiem, co się tak naprawdę wydarzyło, choć musiałem na potrzeby filmu znaleźć jakąś odpowiedź. I nie mam poczucia, że zrozumiałem Vincenta.
- Jaki klucz zastosował Pan do zagrania roli geniusza?
- Zagrać geniusza? Szybko zrozumiałem, że tego nie da się zrobić. Że muszę zagrać człowieka z jego namiętnościami, pasjami, z jego bólem i samotnością. Bardzo też wystrzegałem się myślenia o nim przez pryzmat choroby. Nie chciałem odgrywać jego szaleństwa. Wydaje mi się, że nie na tym polegał jego dramat.
- A na czym?
- Na niezrozumieniu. Malował, bo to kochał, ale robił to na kredyt, za pieniądze brata i to go wykańczało psychicznie. Jeśli popadł w depresję, to właśnie pod wpływem sytuacji życiowej. Nie mógł znieść świadomości, że to, co kocha, nie pozwala mu żyć, że jego obrazy się nie sprzedają.
- Odkrył Pan w van Goghu coś bliskiego sobie?
- Chyba łączy nas też poważne podejście do sztuki. Może to dzięki temu tak szybko uchwyciłem tę rolę. Ale ucha sobie nie obciąłem. I nie wyobrażam sobie, że mógłbym coś takiego zrobić. Scena, w której musiałem to zagrać, była dla mnie trudna. I jak starałem się nie myśleć o van Goghu jako o człowieku chorym psychicznie, tak tu trudno mi było dostrzec coś innego niż świadectwo choroby. Tych znaków zapytania było więcej, łącznie z tym największym - jego śmiercią.
- Zazdrości Pan czegoś van Goghowi?
- Tak - zazdroszczę mu czasów, w jakich żył, formatu artystów, którymi się otaczał. Patrząc na płótna artystów z przełomu XIX i XX wieku nie mogę wyjść z podziwu dla ich kunsztu, warsztatu, wrażliwości na świat. Znajduję u nich rodzaj niepokoju, niezgodę na świat, bunt i ponadprzeciętną dawkę wrażliwości. Cechy, które powinny być właściwe każdemu, kto zajmuje się sztuką.
Rozmawiał Paweł Gzyl
WIDEO: Ilu malarzy wzięło udział w projekcie "Twój Vincent"?
Źródło: x-news.pl