Tak, tak tam było, czyli nasze Kresy. Ze wspomnień naszych Czytelników powstał film
Na premierę filmu „Kresy”, który wyprodukowała „GL”, pani Stefania Kopaczyńska z Przyborowa nie przyjechała. 97 lat. Zatem z filmem pojechaliśmy do niej. Zasiedliśmy przed telewizorem z nią, jej synem i sąsiadami...
Pani Stefania patrzy na ekran rozszerzonymi oczami. A na nim przemykają obrazy, które mogłyby znaleźć się w jej rodzinnym albumie. Janów, dla odróżnienia od innych nazywany trembowlańskim, czarne dni rzezi wołyńskiej, bydlęce wagony, w których Kresowianie jechali na zachód i wreszcie pierwsze dni na ziemiach zwanych Odzyskanymi. Na kolanach trzyma ślubne zdjęcie, na którym stoi w białej sukni obok Władysława. Władysław elegancki, szczupły, o urodzie południowca. Zobaczy go zaraz na ekranie. I tylko na ekranie. Krótko po zrealizowaniu zdjęć do tego filmu Władek odszedł. Ale wie, że zaraz go zobaczy.
Na ekranie pojawia się pierwsza twarz, pierwsza opowieść snuta jakby nieco rozmarzonym głosem.
- Tam widziałem przestrzeń niesamowitą, moje oczy były skierowane nieustannie w stro-nę rzeki, na błonia, te błonia śnią mi się do dziś, to fantastyczne – mówi na początku filmu Henryk Domaradzki, teraz z Bieniowa, ale tak naprawdę z Koniuszek Siemianowskich. - Błonia przepięknie ukwiecone, porośnięte… No i taki bezkres. Dla mnie to bezkres.
Lektor: „Przedwojenne Kresy Wschodnie to wielonarodowy, wielokulturowy i wieloreligijny tygiel. Tuż przed wybuchem II wojny światowej we wschodnich województwach Polski mieszkało łącznie ok. 13 milionów ludzi. Ponad 5 milionów z nich to Polacy. 4,3 mln Ukraińcy, a po około 1 mln Żydzi i Białorusini. W niektórych województwach to Polacy byli mniejszością narodową. Na Wołyniu ok. 70 proc. mieszkańców w 1939 roku stanowili Ukraińcy, narodowość polską deklarowało wówczas tylko ok. 16 proc. ludności”.
Na ekranie scena kresowego wesela. Drewniane ściany. Państwo młodzi ubrani jak na fotografii Kopaczyńskich, ktoś gra na harmoszce, wujek w białej, wyszywanej koszuli zrywa się, aby wznieść toast.
***
- Mamo tak było? – pyta Mieczysław Kopaczyński. Nie może pamiętać. Gdy opuszczali Janów, miał szesnaście miesięcy.
- Tak, dziecko tak… Czasem, gdy budzę się w nocy i nie mogę zasnąć, chodzę jego ulicami. Nawet się wówczas zastanawiam, jak człowiek może tak wiele pamiętać. Na początku, gdy tutaj przyjechaliśmy, bardzo tęskniliśmy, człowiek łudził się, że może wrócimy. Ale teraz już tutaj jest nasze miejsce.
***
- Przed 1939 rokiem ja miałem kolegów. Ja byłem Polakiem, kumpel był Ukraińcem, trzymaliśmy sztamę, do jednej szkoły chodziliśmy, jak się należy – Stanisław Domaradzki.
- Zapach kwiatów, zapach tataraku, u nas zawsze na zielone świątki to nawet jak były dywany to się je zwijało, przynosiło się naręcza tataraku, cięło się na takie paski, bo z tego brał się zapach i posypywało się podłogi, posypywało się całe mieszkanie, sień, podwórze, a przed bramką i drzwiami wejściowymi stały brzózki… - na ekranie twarz Teresy Gładysz z Zielonej Góry, ale tak naprawdę z Nieświeża. – Ten zapach tataraku... Tutaj tak mi brakuje zapachu tataraku. Przez jakiś czas był płyn do kąpieli z zapachem tataraku, ale już dawno nie można go znaleźć…
***
- Unas tatarakiem wysypywano tylko podwórze, ale w innych domach tak było, tak właśnie było... Izawsze tak koło Wielkanocy nachodzą mnie wspomnienia bardziej. Właśnie podczas Wielkanocy się z Władkiem poznaliśmy. Jego kolega chodził do mojej koleżanki. I zaszedł do mojego domu na Wielkanoc. Ludzie różnie żyli. Byli tacy, co ziemię mieli i im się dobrze wiodło, inni musieli u nich pracować, a jeszcze inni zajęcia nie mieli, kamienie na drodze tłukli. Gospodarzy szanowano, do władz wybierano. My nie narzekaliśmy. Ojciec przyjechał z Kanady, gdzie na zarobek pojechał, i gdy wrócił, sąsiady go uprosiły, aby sklep otworzył.
***
Lektor: „Fala przemocy na dawnych polskich Kresach narasta stopniowo. (...) Stopniowo przenosi się na wieś. Polacy początkowo mają do czynienia głównie z napadami rabunkowymi czy odosobnionymi akcjami banderowców. Podczas nich coraz częściej leje się jednak krew. Zorganizowane ludobójstwo na wielką skalę zaczyna się dopiero latem 1943 roku na Wołyniu. To moment, w którym kresowy Raj staje się dla Polaków piekłem”.
- Poszła dziewczynka, ona była w moim wieku, mniejszy chłopiec i jedno polskie dziecko. Bo to był lipiec, nie wiem po co tam poszły, po jagody, poziomki i musieli je złapać ci Ukraińcy. Zamordowali ich. Widziałam to na własne oczy. U tego chłopczyka, nie wiem, miał może dziesięć lat. Rozpruty był cały brzuch i wnętrzności na zewnątrz. Dziewczynka miała chustę zawiązana tak pod szyją i tutaj, niżej była tak bardzo po ten… – na ekranie Walentynie Czajce szklą się oczy, łamie się głos. – Ojciec szału dostał, jak on krzyczał, biegał… Później my się dowiedzieli, że on zwariował. To ja na żywe oczy widziałam tych… Oni męczyli tych ludzi.
Stanisław Domaradzki: Przed 1939 rokiem ja miałem kolegów. Ja byłem Polakiem, kumpel był Ukraińcem, trzymaliśmy sztamę...
- W tej ukrytej piwnicy to już byliśmy tam, siedzieliśmy. A te Ukraińce tam, na górze, grali, śpiewali. I słyszeliśmy jak tych ludzi pędzili tam jak bydło. To ci ludzie tak aż ryczeli. Tak strasznie ich bili. - Stanisława Sitnik, jako jedna z nielicznych, przetrwała rzeź w Hucie Pieniackiej. – I my tak siedzieliśmy, przez cały czas w strachu. Miałam brata, nie miał jeszcze trzech lat całych. Głodny był i pić to dziecko chciało. Zaczął płakać. Tam ktoś się odezwał, żeby zadusić tego dzieciaka brata, bo jak nie zaduszą, to wszystkich wyda. Mama zemdlała. Ja zaczęłam płakać, ktoś zatkał mi usta ręką… (…) Oblewali benzyną zamykali w stodole, wszystko pędzili do stodoły, oblewali benzyną i palili.
- Dziadka mojego siostra wyszła za mąż i zamieszkali na Gliniszczach – dodaje pani Walentyna. - I oni Ich zabili i spalili. Najbardziej pamiętam, gdy jak spalili miejscowość, gdzie mieszkała siostra mojego stryja z rodziną. Dzieliła nas tylko Słucz i łąki. Było słychać krzyki i ten pożar. Wtedy tam wszyscy zginęli. I jak mój stryj później pojechał powiedział, że znalazł jakąś patelnię i na nią zebrał te wszystkie kostki i później je pochował we wspólnym grobie.
Lektor: „Podczas Zbrodni Wołyńskiej na Wołyniu i w Galicji Wschodniej zginęło ponad 100 tysięcy Polaków. Na samym Wołyniu ponad 60 tysięcy. W Galicji Wschodniej ok. 40 tysięcy. Dalsze pół miliona Polaków musiało opuścić swe domostwa, by uciec przed rzezią. Tej zbrodni dopuścili się ukraińscy nacjonaliści ze Służby Bezpieczeństwa OUN, ale w wielu rzeziach uczestniczyli również ukraińscy cywile, niekiedy sąsiedzi z tych samych wsi. Polaków zabijano na najbardziej okrutne sposoby, często z użyciem najprostszych narzędzi gospodarczych. W ruch szły siekiery, piły czy cepy. Niektóre ofiary umierały w niewyobrażalnych, wielogodzinnych męczarniach…”.
***
- Tak, pamiętam ten strach – kiwa głową pani Stefania. – Janów był dużą wsią, dużo Polaków, ale i tak się baliśmy, były warty. I wie pan, ten strach przyjechał za nami, a raczej z nami. Już tutaj, w Przyborowie, nie zajmowaliśmy wszystkich domów, tylko na kupie siedzieliśmy. I nikt nie brał domów przy lesie. Baliśmy się, że nagle z nich banderowcy wyjdą.
- Boże, jak to dobrze, że są jeszcze świadkowie, którzy mogą o tym wszystkim opowiedzieć, gdyż człowiek przecież w coś takiego by nie uwierzył – Emilia Gumienna, sąsiadka Kopaczyńskich nie próbuje nawet ukryć, że tymi opowieściami jest wstrząśnięta. Jej mama wywodzi się z Kresów, ojciec z Wielkopolski, zatem tej kresowej tragedii nie przeżyli.
***
Na ekranie ludzie koczujący na dworcu, jadący w bydlęcych wagonach. I pojawia się twarz Władysława Kopaczyńskiego. Pani Stefania chwyta za ślubną fotografię, panu Mieczysławowi „pocą” się lekko oczy...
- Jak my żyli, jak my gotowali, jak my przeżyli sam nie wiem. Od września drugiego do szóstego grudnia. A na samo Boże Narodzenie, na Wigilię przyjechaliśmy tutaj do Przyborowa. Czy to była szczęśliwa Wigilia? My nie wiedzieli nawet, że to Wigilia. Dopiero na drugi dzień żeśmy się dowiedzieli - panu Władysławowi, temu na ekranie, łamie się głos, płyną łzy.
Walentyna Czajka: Mój stryj znalazł jakąś patelnię i na nią zebrał te wszystkie kostki i później je pochował we wspólnym grobie...
- Zajechaliśmy, dawali po jednym śledziu. Taka to była Wigilia. To wszystko, co mieliśmy - pani Stefania patrzy na siebie, na ekranie
- Nie wiedzieli dokąd jadą, mówiono im tylko, że jadą do Polski - Eugeniusz Niparko z Białkowa na ekranie prezentuje się jak prawdziwy Poleszuk, ogorzała twarz, okazała siwa broda. - Kierowano z Poznania na zachód. Jadący w transporcie leśnik miał jakąś mapę niemiecką. Widział zielony kolor, czyli lasy. Stwierdził, że jedziemy prosto. Skierowano ich tutaj, do Cybinki, gdzie się tory kończą. Próbowali się burzyć, że skoro tory się kończą, to i świat się kończy, ale odczepiono wagony i zostawiono. Władza przysłała milicjanta do pilnowania transportu i księdza do namawiania, aby ludzie tutaj zostali...
Lektor: „Polaków wywiezionych z Kresów do dziś najczęściej nazywa się „repatriantami” – tego pojęcia stosowanego przez komunistyczną propagandę używają nawet historycy. Ale repatriant to ktoś, kto powraca z wygnania do ojczyzny. Tymczasem sytuacja Kresowian była dokładnie odwrotna. Właśnie stracili swoje miejsce na ziemi, zostali z niego wypędzeni. (...) Byli wysiedleńcami, wygnańcami, wypędzonymi”.
***
Pani Stefania przynosi okazałe kartonowe pudło. W nim fotografie. I wyjmuje wycinek z „GL”. Czyta zapisane słowa Władka. „Tak ze dwa lata myśleliśmy, że będziemy wracać. A później jakoś tak już poszło. Chałupę zacząłem lepszą robić, płot postawiłem, ziemię nadano, wybrano mnie na sołtysa. Po dwóch latach przestaliśmy już myśleć, mówić o powrocie. Pojechałem tam ze trzydzieści lat po wojnie. Ciemną nocą trafiłem do mojego domu, poznałem dotyk klamki, wiedziałem, gdzie klucze były, które wyjeżdżając schowałem. Jak go pomalował, jak rynny założyłem, tak nadal było. Ale to nie był już mój dom, mój Janów.