Tak się przed laty u nas świętowało [ROZMOWA]
Z Ewą Tomaszewską , etnografem Muzeum Wsi Kieleckiej, autorką wydanej właśnie książki „Magia świąt” o niezwykłych i mało znanych zwyczajach związanych ze świętami Bożego Narodzenia w Świętokrzyskiem.
Ewa Tomaszewska ukończyła etnologię na Uniwersytecie Jagiellońskim. Radomianka urodzona w Malborku. Od 6 lat w związku z pracą w Muzeum Wsi Kieleckiej mieszka w Kielcach. Interesuje się kulturą współczesną i religijnością wsi. W wolnym czasie rysuje, bierze udział w górskich wyprawach.
Mówiąc magia świąt mamy na myśli nastrój: choinkę, lampki, kolędy, ale z pani książki wynika, że święta to był dosłownie czas magiczny: wróżenia i zaklinania rzeczywistości by była ona taka, jak chcemy, to czas odpędzania czarów czy wręcz czarownic...
To gra słów, bo i jedno i drugie jest magią: z jednej strony aura, świąteczna atmosfera, niesamowitości i cudowności związanej z okresem świątecznym, magia odnosi się też do o specyficznego światopoglądu, postrzegania świata charakterystycznego dla tradycyjnej kultury chłopskiej. Jest sposobem wyrażenia tego sposobu myślenia o rzeczywistości, przekonania, że człowiek związany ze światem, z przyrodą przez działania obrzędowe może wpływać na rzeczywistość.
Czy okres świąteczny był tym najbardziej przesyconym rytuałami i obrzędami?
Zdecydowanie tak. To czas przełomu: schyłek roku, kiedy dni są coraz krótsze, przyroda zamiera i czas przesilenia słonecznego, kiedy następuje odnowa. To sprzyjało przeróżnym praktykom obrzędowym, magicznym wróżbom.
Nasze dzisiejsze świąteczne zwyczaje wydają się być kalką tamtych dawnych wierzeń jednak czasami, chyba nawet nie wiedząc dlaczego, zgodnie z tradycją postępujemy tak lub inaczej.
Zgadza się, bo przecież zmieniły się warunki życia i zwyczaje związane z agraranym charakterem społeczności, bo one żyły z pracy na roli i od urodzaju zależała ich przyszłość. Stąd tak powszechna niegdyś magia wegetacyjna, zabiegi na urodzaj, wróżby matrymonialne czy praktyki zaduszne. Dzisiaj straciły swoje znaczenie i sens. Niektóre kultywujemy, chociaż to odniesienie już zniknęło. Oczywiście warto mieć świadomość z czego wynikają pewne rzeczy, bo wtedy można głębiej przeżyć to, co robimy, co naśladujemy z pokolenia na pokolenie.
Najważniejszym dniem świąt była wigilia, bo jak powszechnie wiadomo: jaka wigilia taki cały rok.
Dlatego to był dzień pełen zakazów. Tego dnia nie wolno było się kłócić, gniewać, krzyczeć, bo oznaczało to podobne zachowania przez cały rok. Należało wstać wcześnie rano, w dobrym humorze, ochlapać twarz wodą by być rześkim. Wszystko miało przebiegać harmonijnie i w spokoju. W Wigilie poszczono, tego dnia nie należało nawet pić wody, bo mogło to oznaczać pragnienie w czasie pracy w polu. Był to dzień kiedy, niechętnie widziano gości. Raczej nie wpuszczano obcych do domu, nie pożyczano też nic by nie być stratnym w ciągu roku. Jedyny wyjątek czyniono dla czarownicy. Gdy ta zjawiała się w domu goszczono ją godnie i dawano, co chciała by nie pojawiła się więcej i nie odbierała mleka krowom.
W wigilie przystrajano też izbę używając zielonych gałązek i słomy. Stąd nasza choinka..
Zielone gałązki symbolizowały trwałość życia, płodność i witalność. Chroniły także przed demonami. Rozkładano je po chacie, zatykano za święte obrazy, podwieszano u powały ozdobione jabłuszkami, orzechami, ozdobami z bibułek i słomy. Każda z nich miała swoje znaczenie. Słoma kojarzyła się z obfitością i urodzajem, dlatego do chałupy wnoszono snopki słomy a czasami zaściełano nią podłogę. Snopki słomy zyskiwały magiczną moc i wynoszone w drugi dzień świąt na pole zapewnić miały urodzaj.
Dzisiaj panuje przekonanie, że wieczerza wigilijna powinna się składać z 12 potraw. Zawsze tak było?
Na pewno nie w wiejskiej, biednej chałupie, a takich była większość na Kielecczyźnie, bo nie był to bogaty region. Liczba potraw musiała być nieparzysta, było ich 5, 7 lub 9 i gdybyśmy chcieli odtworzyć taką tradycyjną wigilię siedlibyśmy razem przy ławie a nie stole, bo ten pojawił się dużo później, każdy dostałby łyżkę i jedlibyśmy z jednej misy. Potrawy nie były wyszukane, ale na stole musiało się znaleźć wszystko to, co chłop zbierał i uprawiał: z pola, ogrodu i lasu by przez rok był ich dostatek. Poza ziemniakami, bo ich spożycie w wigilie wywoływało ponoć choroby skórne - wrzody. Co prawda później ziemniaki stały się składnikiem placuszków zwanych zmiocorz z tartych i gotowanych ziemniaków, jedzono je bez obaw. A antidotum na choroby skóry miały być ogonki od gotowanych rzep. Podawano też pierogi: z kapustą i grzybami, siemieniem, gotowano garus – zupę z owoców, częstowano kaszą np. jaglaną ze śliwkami i suszem. W wigilię nie używano pieprzu, by w ciągu roku nie czuć palącego smaku. Trzeba było chociaż spróbować każdej z potraw by w czasie roku mieć dostatek pożywienia.
Opłatek podawano na sianku?
Na specjalnie upieczonym chlebie, który mógł leżeć na sianku, sianko mogło też być rozesłane pod obrusem. Wierzono, że przełamanie się opłatkiem zapewnia dobrobyt, opłatek ochroni od pożaru, a nawet oczyści wodę w studni. Opłatek pozostawał na chlebie przez całe święta by mogły się nim częstować duchy.
Puste miejsce przy stole, dodatkowe nakrycie także było dla nich, a nie dla podróżnego?
Nie tylko dla podróżnego, ale także dla zmarłych członków rodziny. Wierzono bowiem, że w ten dzień otwierają się wrota zaświatów i w wieczerzy mogą uczestniczyć zmarli i święci. Dlatego po wigilii nie sprzątano stołu. Wierzono, że tej nocy może przyjść nawet sam pan Jezus i dla niego zostawiano na stole chleb. Tego dnia trzeba też było ostrożnie obchodzić się z ostrymi narzędziami, nie wolno było rąbać by nie zranić duchów.
A po wieczerzy ruszano z opłatkiem do obory, stajni ale także do sadu...
Częstowanie zwierząt opłatkiem było formą informowania ich o radosnej nowinie: narodzinach Jezusa, ale miało także chronić przed chorobami. Kolorowe opłatki gospodarze dawali psu, krowom, koniom i to miało zapewnić im zdrowie. Wierzono, że w wigilijną noc zwierzęta mówią ludzkim głosem, ale ja nie spotkałam osoby, która by z całą stanowczością stwierdziła, że je słyszała. Były to raczej domniemania.
Gospodarze często wychodzili też do sadu by postraszyć drzewka, groźba zrąbania ich miała zapewnić urodzaj a obwiązanie powrósłami ze słomy zapewnić zdrowie. To jest cały czas pamiętane i niektórzy cały czas to robią. O higienę dbano wyrzucając do sąsiada śmieci zebrane w wigilijny czas: razem z nimi miały odejść z domu pchły.
Jeśli tego zwyczaju nie musimy żałować to szkoda, że zwyczaj śpiewania kolęd zamiera.
Rzeczywiście kiedyś była to nieodłączna część wigilijnego wieczoru. W niektórych miejscowościach młodzież zbierała się nawet po wieczerzy w jednej chacie i śpiewała kolędy do pasterki. Udział w niej był jedną z najważniejszych bożonarodzeniowych tradycji. Do kościoła wędrowano grupami, bo czasami trzeba było pokonać duże dystanse oświetlając drogę świecami. Ich światło odpędzało czarownice i demony, szczególnie aktywne tej nocy. Po mszy pospiesznie wracano do domów, bo to także miało zapewnić pomyślne i szybkie zbiory.
Noc po pasterce często była pełna psot – zdejmowano furtki i bramy, na dachy wciągano fragmenty wozów.
A potem przychodziły święta...
Najbardziej rodzinne, pierwszy dzień obchodzono niezwykle uroczyście. Po wizycie w kościele wspólnie spożywano posiłek a dzień upływał w spokojnej, radosnej atmosferze. Tego dnia nie wolno było pracować – poza tym co niezbędne np. przy zwierzętach. Potrawy powinny być przygotowane wcześniej, bo obowiązywał zakaz gotowania. Zwracano uwagę, kto pierwszy wejdzie do domu – wizyta mężczyzny była bardziej korzystna. Dopiero drugiego dnia ruszano odwiedzać dalszych krewnych, znajomych. Drugiego dnia świąt w kościołach święcono owies. Na wsi sypano go z chóru, obsypywano się nawzajem w drodze powrotnej z kościoła. Czyniono to na pamiątkę męczeńskiej śmierci św. Szczepana, który został ukamienowany. Ale poświęcony owies dosypywano do siewu by zapewnić sobie lepsze plony. Tego dnia można już było gotować i sprzątać i nawet zamiatanie miało magiczne właściwości. Drugiego dnia świąt zaczynali chodzić kolędnicy z turoniem czy też Herody przyjmowani chętnie i obdarowywani przez domowników.
A które z tych zwyczajów pani – etnograf kultywuje u siebie w domu?
Oczywiście jest choinka i wieczerza wigilijna, ale przyznaję, że w przygotowanie potraw mam mały wkład, bo jadę do rodziny i to mama przygotowuje wieczerzę tak, jak to robiła babcia, będą pierogi z kapustą i grzybami, barszcz.
A powtarza pani domownikom by w wigilię byli szczególnie mili i uśmiechnięci, bo taki będzie cały rok?
Akurat to moja mama upomina, że wszystko musi przebiegać bardzo harmonijnie, by nikt się nie pokłócił i wszyscy byli pogodni. Wiara, że taki będzie przyszły rok jest ciągle mocna.