Tajlandia. Akcja ratunkowa w jaskini Tham Luang zakończona sukcesem. To był mecz o życie! [REPORTAŻ]
Był poniedziałkowy wieczór 2 lipca. Siedziałem przed lokalnym sklepikiem niedaleko mojego mieszkania i oglądałem na telefonie piłkarskie zmagania Brazylii z Meksykiem. W momencie, kiedy Neymar wbił pierwszą bramkę Meksykowi usłyszałem krzyk z wnętrza sklepu. Spojrzałem zdziwiony do wnętrza lokalu. Właściciel przybytku, niejaki pan Sathit jest bowiem typowym Tajem – człowiekiem niezwykle powściągliwym w uzewnętrznianiu swoich uczuć. Teraz aż podskakiwał na krześle wpatrzony w telewizor i krzyczał w uniesieniu. „Peematt! Znaleźli ich! Znaleźli! To cud!” – krzyczał podniecony pan Sathit.
„Peematt” znaczy po tajsku „starszy brat Mateusz”. Po prostu – tajska rodzina prowadząca sklepik tak się już do mnie przyzwyczaiła, że mnie „adoptowała”. Spojrzałem na ekran i zobaczyłem kilkanaście drobnych postaci siedzących we wnętrzu ciemnej groty. Natychmiast zapomniałem o meczu.
Kiedy cały świat śledził z uwagą piłkarskie boje toczone na rosyjskich boiskach, Tajowie poświęcali mundialowi bardzo niewiele czasu. Oni śledzili inny, o wiele ważniejszy mecz. Mecz o życie.
Rozpoczął się on w sobotę 23 czerwca w prowincji Chiang Rai na północy Tajlandii. Tego dnia zaraz po treningu piłkarskim lokalna drużyna „Dzików” złożona z dwunastu chłopaków w wieku 11-16 lat udała się w towarzystwie swojego trenera 25-letniego Ekkapola Chantawonga do jaskini Tham Luang. Powód, dla którego znaleźli się w jaskini jest przedmiotem spekulacji tajskich mediów. Jedna z lokalnych gazet napisała, że wejście chłopców do jaskini było najprawdopodobniej skutkiem nieoficjalnej rywalizacji z kilkoma okolicznymi drużynami piłki nożnej. Otóż chłopaki po prostu założyli się, kto dotrze dalej w głąb jaskini i zostawi tam znak swojej drużyny. Nie była to zresztą ich pierwsza w niej wizyta – bywali w niej już kilkakrotnie. Tym razem ich wizyta przybrała tragiczny obrót.
W Tajlandii mamy trzy pory roku zamiast polskich czterech. Rok składa się z pory chłodnej (od listopada do lutego), pory gorącej (marzec – maj) oraz deszczowej (czerwiec – październik). Jak łatwo stwierdzić – mamy właśnie porę deszczową. A ta na północy Tajlandii, gdzie znajduje się prowincja Chiang Rai jest szczególnie intensywna. Pada tam niemal każdego dnia, a tropikalna ulewa to nie jakiś kapuśniaczek – to ściana deszczu, która łamie na kawałki najsolidniejszy parasol. Krótko po wejściu chłopców i ich trenera do jaskini rozpętała się właśnie taka ulewa. Wejście do jamy zostało zalane setkami ton wody, która odcięła im powrót. I tak zaczął się niemal trzytygodniowy koszmar.
Rodzice chłopców szybko zorientowali się w sytuacji i powiadomili odpowiednie służby. Rozpoczęła się największa akcja ratunkowa w historii Tajlandii. Do kraju zjechała się międzynarodowa elita nurków jaskiniowych. Przybyli eksperci z Europy, Australii, Chin i Stanów Zjednoczonych. W poszukiwania bardzo zaangażowała się jednostka specjalna Tajskiej Marynarki Wojennej – Thai Navy SEALs. To elitarna grupa komandosów szkolonych do działań podwodnych. Zostali stworzeni i przeszkoleni przez słynnych amerykańskich Navy SEALs, od których przejęli nazwę. Dziesiątki płetwonurków zaczęły przeczesywać zalaną po sufit jaskinię Tham Luang.
W świątyniach buddyjskich w całym kraju odbywały się modły w intencji odnalezienia chłopców, jednak każdy kolejny dzień oddalał możliwość szczęśliwego zakończenia. Nadzieje na odnalezienie żywych chłopców zaczęły gasnąć mniej więcej po tygodniu od momentu rozpoczęcia akcji ratunkowej. Zaczęto uważać, że cudem byłoby samo odnalezienie ciał nieszczęsnych chłopców. Jaskinia Tham Luang ma ponad dziesięć kilometrów długości i nie została w całości zbadana. Zaczęto uważać, że rwąca woda porwała chłopców i poniosła ich ciała w takie czeluście, że trudno ich będzie odnaleźć nawet za tysiąc lat…
Tajskie tabloidy zaczęły tworzyć najbardziej nieprawdopodobne teorie. Według jednej z nich chłopcy mogli zostać zamordowani przez przemytników wykorzystujących jaskinię Tham Luang do szmuglowania narkotyków z Birmy do Tajlandii. Jaskinia leży bowiem w pasie przygranicznym między tymi dwoma państwami, w samym środku Złotego Trójkąta – światowego centrum produkcji heroiny.
Zanim jednak ostatnia iskierka nadziei zgasła na dobre stał się cud. Prawdziwy cud! W poniedziałek 2 lipca brytyjscy nurkowie jaskiniowi John Volanthen i Richard Stanton wynurzyli się w niewielkiej grocie około czterech kilometrów od wejścia do jaskini i w świetle latarek zobaczyli grupę kilkunastu postaci. Okazało się, że wszyscy chłopcy i ich terner żyją! Uciekając przed wodą zalewającą jaskinię schronili się niedaleko miejsca znanego jako „Pattaya Beach” nazwanego na cześć jednej z najpiękniejszych plaży w Tajlandii.
W kraju zapanowała euforia, jednak szybko zgasła, kiedy zdano sobie sprawę jak trudnym zadaniem będzie wydostanie chłopców i ich trenera z tej jaskini. Powstały trzy główne scenariusze rozwoju sytuacji:
Scenariusz pierwszy: chłopcy będą musieli pozostać w jaskini jeszcze przez… cztery miesiące! Aż do końca pory deszczowej, kiedy woda opadnie w sposób naturalny.
Scenariusz drugi: odwiert z góry. Próbowano tego dokonać bez powodzenia wzorując się na akcji ratowniczej w Chile w 2010 roku, kiedy sztucznym szybem wydostano na powierzchnię kilkunastu uwięzionych górników. W Tajlandii okazało się to niemożliwe ze względu na zbyt trudny teren. Jaskina znajduje się we wnętrzu góry porośniętej gęstą dżunglą.
Scenariusz trzeci: przeszkolić chłopców i ich trenera w nurkowaniu i spróbować ich wyciągnąć przez zalane wodą i błotem korytarze jaskini.
Scenariusz trzeci został powszechnie uznany za najbardziej ryzykowny. Okazało się, że żaden z chłopców nie potrafi nawet pływać, a co dopiero nurkować! Mimo to rozpoczęto przygotowania do takiej akcji.
Należy tu wspomnieć, że od momentu odnalezienia chłopców przez cały czas towarzyszyło im kilku ratowników. Dostali żele energetyczne, wodę pitną, zostali opatrzeni przez wojskowego lekarza. Przez cały czas w jaskini byli z nimi komandosi Thai Navy SEALs, którzy rozpoczęli intensywne szkolenie chłopców w zakresie nurkowania. Nie powiodły się niestety próby przeciągnięcia do jaskini kabla telefonicznego, by chłopcy mogli porozmawiać ze swoimi rodzinami, które od samego początku tego koszmaru trwały u wejścia do jaskini w oczekiwaniu jakichkolwiek wiadomości od swoich dzieci. Zamiast rozmowy telefonicznej chłopcy napisali więc listy, które zostały wyniesione na powierzchnię przez komandosów. Ich wydźwięk był jednoznaczny: „Nie martwcie się, kochani Rodzice! Jesteśmy silni! Damy radę!”.
Media w międzyczasie spekulowały na temat roli trenera Chantawonga w zaginięciu chłopców. Część z nich zaczęła oskarżać go o lekkomyślne zaprowadzenie podopiecznych do jaskini, do której wstęp jest wzbroniony od czerwca do października, właśnie ze względu na groźbę zalania podczas ulewnych deszczy.
Rodzice chłopców stanęli jednak murem za trenerem. Światło dzienne ujrzała chwalebna rola, którą odegrał podczas koszmarnych dziewięciu dni, kiedy byli uwięzieni w jaskini bez nadziei na ratunek. Okazało się, że trener Ekkapol Chantawong wychował się w buddyjskim klasztorze i przez kilka lat był mnichem. W jaskini nauczył chłopców medytacji, dzięki czemu spowolnili swój metabolizm i oderwali się mentalnie od swojej koszmarnej sytuacji (nie wiedzieli przecież nawet, czy ktokolwiek ich szuka), przez co dotrwali do momentu odnalezienia w znakomitej kondycji psychicznej. Zabronił chłopcom wykonywania zbyt gwałtownych ruchów i polecił im, by jak najwięcej czasu spędzali leżąc nieruchomo, by w ten sposób oszczędzać energię. Rozdzielił między nich skąpe zapasy pożywienia, jakie mieli ze sobą. Sam nic nie jadł, dlatego po odnalezieniu ratownicy określili jego stan jako najgorszy. Chłopcy mieli ze sobą latarki , ale pozwalał im włączyć tylko jedną raz na kilkanaście godzin, Dzięki temu ich oczy nie odwykły całkowicie od światła. Brytyjski nurek John Volanthen wynurzywszy się w grocie zobaczył przed sobą nie szaleńców miotających się na ciasnej przestrzeni, ale spokojnie medytujących chłopców.
Mam nadzieję, że po tym wydarzeniu medytacja zostanie wprowadzona do szkół jako przedmiot obowiązkowy i to nie tylko w Tajlandii!
Przyznam w tym miejscu, że cała ta historia ma dla mnie duże osobiste znaczenie. Bardzo emocjonalnie podchodzę do tego, co dzieje się właśnie na północy Tajlandii, w jaskini Tham Luang. Jestem nauczycielem języka angielskiego w jednej ze szkół podstawowych w Bangkoku. Moi uczniowie są niewiele młodsi od uwięzionych chłopców. Skóra mi cierpnie na grzbiecie, gdy sobie pomyślę, że to moja klasa mogła być uwięziona w tej jaskini. Poszedłbym po nich nawet bez akwalungu…
W piątek 6 lipca z Chiang Rai nadeszła tragiczna wiadomość – podczas rozmieszczania butli ze sprężonym powietrzem na drodze ewakuacji chłopców zginął były komandos Thai Navy SEALs starszy bosman Saman Kunan. Wątpliwość wdarła się do serc ratowników jak woda do jaskini podczas ulewy. Jeżeli doświadczony nurek, członek światowej elity w tej dziedzinie traci życie, to jak można mieć nadzieję na wydostanie na powierzchnię dwunastu wycieńczonych chłopców, którzy nie potrafią nawet pływać?!
Na szczęście wszystko skończyło się szczęśliwie. Dosłownie przed chwilą na facebookowym profilu jednostki specjalnej Thai Navy SEAL pojawiła się informacja, że wszyscy chłopcy i ich trener są już bezpieczni. Uffff!
Wyprowadzano ich etapami. Pierwsza czwórka wyszła z jaskini w niedzielę, kolejna w poniedziałek, a pozostała piątka chłopców i ich trener opuścili jaskinię we wtorek pod wieczór czasu lokalnego, w chwili kiedy piszę te słowa.
Trudno opisać ulgę. Międzynarodowy team ratowników wykonał gigantyczną, bezprecedensową pracę. Myślę, że bez przesady można nazwać to najtrudniejszą akcją ratunkową w historii ludzkości.
Myślę też, że do szczęśliwego zakończenia tego koszmaru oprócz bohaterskich ratowników przyczyniła się także tajska mentalność. Tajowie są ludźmi niezwykle spokojnymi. Ktoś, kto uzewnętrznia swoje uczucia jest uważany przez nich za człowieka słabego. W tajskiej kulturze taka osoba traci „Twarz” – rzecz dla Taja najcenniejszą. Owa „Twarz” (po tajsku: „San”) to coś w rodzaju naszego Honoru w dobrym, przedwojennym wydaniu. Taja jest niezwykle trudno wyprowadzić z równowagi, jeśli jednak poczuje on, że jego „Twarz” została naruszona, że został np. publicznie upokorzony to wtedy nie ma zmiłuj. W obronie swojej „Twarzy” Taj bez wahania chwyci za nóż albo pistolet.
Na pewno widzieliście w telewizji rodziców zaginionych chłopców czekających na swoje pociechy przed fatalną jaskinią. Zwróćcie uwagę, że żaden z nich nie płakał, ani nie szlochał. A przecież przeżywali największą tragedię w życiu. Serca im się rozdzierały na kawałki, ale na zewnątrz byli spokojni i skupieni. Tajowie są buddystami, a ważną częścią tej religii jest medytacja. Myślę, że bardzo pomogła cierpiącym rodzicom, podobnie jak ich synom uwięzionym w jaskini.
Rok temu byłem z moją Rodziną i znajomymi w okolicach Chiang Rai, gdzie zrobiliśmy sobie trekking po dżungli. To popularna tam atrakcja turystyczna – idzie się na dwa dni w góry porośnięte tropikalną dżunglą, nocuje się w górskiej chacie i generalnie udaje się Johna Rambo . Podczas marszu przez dżunglę złapała nas ulewa. Tajski przewodnik zaprowadził nas do pobliskiej jaskini, gdzie rozpaliliśmy ognisko i podsuszyliśmy przemoknięte ubrania. Sam jednak pozostał na górze i uważnie obserwował wejście do jaskini. W momencie, kiedy zauważył, że do środka zaczyna wlewać się woda, kazał nam natychmiast wychodzić na zewnątrz. Prawdopodobnie uratował nam życie…