Tadeusz Malak, czyli ostatni, co tak poezję wodził…
Odszedł Tadeusz Malak - wspaniały „Pan od poezji”, jeden z ostatnich Rapsodyków ze słynnego krakowskiego teatru Mieczysława Kotlarczyka i… Karola Wojtyły, nasz profesor ze szkoły teatralnej. Na Jego pogrzebie biskup Grzegorz Ryś recytował Norwida. Było tak, jakbyśmy żegnali nie tylko człowieka, ale i poezję, i naszą własną wrażliwość, a także „małość politycznych podjazdów”, na które jesteśmy skazani… Niezwykłe odczucie!
Znowu mamy odejście części epoki teatralnej, niesłychanie dla Krakowa ważnej. Tradycji teatru słowa. Tadeusz to był jeden z ostatnich artystów, który władał słowem.
Już nie mówię o tradycji, z której się wywodził, czyli o Teatrze Rapsodycznym, ale potrafił to słowo z tamtej epoki Kotlarczyka przełożyć na współczesność. To rzadka umiejętność, bo byli aktorzy, którzy się w tym gubili.
Ja z Tadeuszem miałem zawsze ciekawe spotkania. Zaczęło się od mojej pierwszej roli w Starym Teatrze, czyli od „Dziadów” Swinarskiego. Razem byliśmy na scenie prawie cały czas, bo ja grałem Belzebuba, diabła, który był wciąż obok Czarnego Anioła, a Tadeusz był właśnie Czarnym Aniołem.
Pamiętam w Prologu: „Ludzie! Każdy z was mógłby, samotny, więziony / Myślą i wiarą zwalać i podźwigać trony”… To Tadek mówił i do dziś pamiętam, jak głęboko było to wzruszające. To zdanie i dzisiaj by się przydało.
Jestem z pierwszego pokolenia polonistów, którego fascynacją i odkryciem był w czasie studiów Zbigniew Herbert, czyli poeta, którego znawcą, miłośnikiem i badaczem był do ostatniej chwili Tadeusz.
Z poezją Herberta całe studia przeszedłem. I to w czasie moich studiów wybuchł Pan Cogito, który dla mojego pokolenia był manifestem inteligencji polskiej. I w roku 1980 Tadeusz zaproponował mnie i moim kolegom scenariusz „Pana Cogito”, który sam zrobił, a Staszek Radwan napisał muzykę.
Do dzisiaj pamiętam ten cytat z herbertowskiego Prologu: „Rów, w którym płynie mętna rzeka, nazywam Wisłą…”. Tadeusz prowadził ten nasz wieczór poezji Herberta z tak głęboką kulturą i tak skromnie, że „grała” przed słuchaczami sama poezja. Z całą prawdą słowa. Takie to było niepodlizujące się nikomu.
Żadnym modom, żadnej ekspresji, a myśmy byli już wtedy przyzwyczajeni do ogromnej ekspresji, Grotowski gdzieś rozbuchał w tym pokoleniu taką potrzebę, żeby te bebechy na wierzch musiały wychodzić. I „Dziady” też trochę takie były, „Wyzwolenie”, „Noc Listopadowa”…
A Tadeusz nie. On się temu wszystkiemu przeciwstawiał. I był niesłychanie w tym konsekwentny. Szlachetny. Prosty.
Dla mnie specjalną zasługą Tadzia było to, że zapoznał mnie z Herbertem.
Pamiętam, jak graliśmy na „Warszawskich Spotkaniach Teatralnych”, bodaj „Rewizora”, i Tadeusz zaprosił Herberta.
I po spektaklu Herbert się z nami spotkał.
Czuliśmy się, jak ze Szkoły Ateńskiej: Herbert siedział w bufecie na fotelu, a my wokół niego na podłodze, zasłuchani we wszystko, co mówił. Zadawaliśmy jakieś pytania, trwaliśmy w zachwycie - i to wszystko dzięki Tadeuszowi.
Potem pamiętam, jak duże wrażenie zrobił na mnie „Żyd z Wesela” Romana Brandstaettera z Jerzym Nowakiem w roli tytułowej.
Tadeusz to reżyserował i grał rolę adwokata, do którego przychodzi ów Żyd skarżąc się, że przez uczestnictwo w weselu Lucjana Rydla zupełnie stracił tożsamość, nawet przez rodzinę nazywany Żydem z Wesela. Tadeusz potrafił wydobyć z tego tekstu jego tak mocne zespolenie się z Krakowem, z legendą „Wesela”, z Wyspiańskim.
Tadeusz miał tak niezwykłą „cichą” wrażliwość na tekst, że Jego inscenizacje zachwycały głęboką prawdą.
Ale obok tego wszystkiego nie można zapomnieć, że Tadeusz Malak zawsze był bardzo mocnym filarem w naszej teatralnej Szkole. Wykładowcą i mistrzem przedmiotów związanych ze słowem, z poezją.
Tego nikt inny nie potrafiłby przedstawić i nauczać tak świadomie, tak konsekwentnie i z taką czułością. Nie ma już dziś nikogo podobnego w Szkole.
Pewnie i z tego powodu mówię tu o odejściu pewnej epoki teatru słowa, mocnej tradycji szkoły krakowskiej…
I pewnie dlatego Szkoła zmienia nazwę na Akademię. Pamiętam, jak śmiałem się z Englerta, gdy też to robił!
Akurat uczyłem wtedy w Bolonii, gdzie na dole była Accademia Della Pasta - czyli sklep z makaronem.
Oni tych „akademii” we Włoszech mają całe multum. Bo każdy może sobie akademię zrobić. Zwłaszcza w szkolnictwie artystycznym, gdzie jest tyle hochsztaplerki, różnych prywatnych szkół i wszystkie są akademiami.
Pamiętam, gdy byłem rektorem, że na festiwalach słowo „państwowa” w nazwie otwierało każde drzwi.
Ale jak widać, czasy się zmieniają.