Tadeusz Kijonka: Ogarnięty magią i bólem Śląska [ROZMOWA]
Jest Ślązakiem z Radlina i Polakiem ze Śląska. Nigdy nie miał wątpliwości, co do tego, kim jest. Jako poseł, publicysta, animator życia kulturalnego zawsze się upominał o ten region i jego mieszkańców. Dziś nie znosi sporów o Śląsk, nie bierze w nich udziału, bo to wojny bez końca, z udziałem politycznych cwaniaków. Za swój życiowy sukces uważa powołanie do życia miesięcznika „Śląsk”. Za osobistą klęskę uzna jego upadek.
Kilka lat temu zostawiał pan miesięcznik „Śląsk”, pracę w Operze Śląskiej i w organizacjach społecznych, by zająć się sobą. Chyba się opłaciło, skoro ukazały się na rynku kolejne pana książki poetycka?
Mówimy o czasie, w którym stałem się stałym gościem onkologii w Gliwicach. Nagle się okazało, że są sprawy ważniejsze niż „Śląsk”, organizacje takie czy inne. Natomiast do poezji można wrócić nawet wtedy, jak się jest po kilku operacjach. Mnie ciągle dopisuje pamięć i wrażliwość. Jest więc znów czas Kijonki-poety.
Przez długie lata miał pan ogromny wpływ na życie kulturalne regionu. Dziś obchodzi pana, co się w tej kulturze dzieje?
Oczywiście, że mnie obchodzi, choć nikt mnie już o nic nie pyta, nie zaprasza do gremiów przyznających nagrody, awanse, wyróżnienia. Nie wiem, czy stałem się mniej kompetentny, czy może dotarłem do jakiejś stacji końcowej. Ale to drobnostka. Kultura stała się własnością grupy ludzi na etacie. Nie mogę się z tym pogodzić.
Pamiętam, jak pan, jako główny inicjator Kongresu Kultury na Górnym Śląsku w 1997 r., zabiegał o Radę Kultury Śląskiej, która wspierałaby władzę, ale też patrzyła tej władzy na ręce.
Niestety, polityka kulturalna w województwie śląskim jest formowana i tworzy się bez udziału środowisk twórczych, według klucza towarzyskiego.
Dziś dominujący jest raczej klucz polityczny. Kogo lubią skrajni regionaliści, ten może liczyć na większą łaskawość w czasie podziału publicznych pieniędzy.
Wiem coś o tym. Miesięcznik społeczno-kulturalny „Śląsk”, który w 1995 roku powołałem do życia od podstaw, może upaść z powodów finansowych i będzie to też moja osobista klęska. A przecież tworzyłem go z uporem i bezinteresownością, by ofiarować miastu i regionowi. Może i moje zdrowie jest ofiarą tych zmagań, by pismo było tym, czym się stało - instytucją realizującą niezłomnie swoją śląską misję.
Jest w regionie jakiś program, który doceniałby i wspierał kulturę literacką?
Ja go nie widzę. No cóż, od lat zachęcam, na przykład Katowice, by powstała powieść o mieście i został ogłoszony konkurs, by choć sprawdzić, czy znajdzie się autor, jak w Sosnowcu Zbigniew Białas, znany m. in. z „Korzeńca”. Usiłuję zainteresować Katowice, by, wzorem Gdyni, Wrocławia czy Sopotu, przyznawały prestiżowe nagrody literackie, która znakomicie promują miasto. Jak dotąd moje starania są bezskuteczne.
Namawia pan od lat Katowice, by postawiły pomnik Walentemu Roździeńskiemu, hutnikowi i poecie epoki baroku. Z jakim skutkiem?
Mija kolejny rok od mojej propozycji i nie ma żadnej reakcji, ale ja się nie dam zwieść tak łatwo. Mnie nigdy nie było wszystko jedno. Katowice stały się miastem mego życia już inne nie będą. Zawsze miałem wiele spraw i pasji, które z nim wiązałem.
Poemat „Officina ferraria” Roździeńskiego to pierwszy polski i jeden z pierwszych w Europie podręczników metalurgicznych. Niewątpliwie autor zasługuje na nasza pamięć.
Wyobrażam sobie, jak Roździeński patrzy na katowicki Spodek. Ale jest jeszcze jeden problem, dotyczący tym razem katowickiego Pomnika Powstań Śląskich. Otóż zgodnie z aktem erekcyjnym pomnik miał upamiętniać cały wysiłek bojowy powstańców, walki o wszystkie granice i niezależność państwa polskiego. A nie jest uwzględniony los Polaków i walki na grnicy wschodniej. Doszło zatem do fałszu. Uważam, że nadszedł czas, by to naprawić i u stóp pomnika powinny się znaleźć urny z ziemią z Charkowa, Starobielska, Miednoje. Nie ustąpię w tej sprawie.
Sięgam po pana wiersz sprzed wielu lat, który się zaczyna: „Nie mam czasu żyć...”. Zawsze zajmował się pan wszystkim tylko nie sobą?
Potrzebę reagowania, uczestniczenia w życiu zbiorowości wyniosłem z domu. Dziadek, Józef Kojzar był cywilnym komisarzem w III powstaniu śląskim w rejonie Żor, naczelnikiem gminy Rowień pod Żorami w latach 1919-1939. Ojciec bił się w 1919 roku z czeskim najeźdźcą, gdy zajmował Zaolzie i potem z tego Zaolzia ojciec musiał uchodził. Do końca życia chodził patrzeć, jak płynie Olza. Mama wyprawiała się z meldunkami do Wiednia i którejś nocy rodziców zabrało gestapo pod zarzutem działalności w konspiracji. Nie podpisali też volkslisty. Z dwuletnim bratem mieliśmy być przekazani niemieckiej rodzinie gdzieś w Niemczech. To cud, że do tego nie doszło.
Nieustannie pan podkreśla swoją polskość na Śląsku, narażając się na ciosy. Polskość często jest tu stawiana w opozycji do śląskości, jest czymś uciążliwym.
Nigdy nie miałem wątpliwości, kim jestem. A jestem Ślązakiem z Radlina i Polakiem ze Śląska. Śląsk jest miejscem podstawowym mojej biografii i życiowych decyzji, z którymi się identyfikuję. Klęską dziejową jest to, że około miliona Ślązaków opuściło ten region w różnych okresach po 1945 roku. Wobec tutejszej ludności popełniono wiele niewybaczalnych błędów.
Ślązacy wyjeżdżali też za łatwiejszym chlebem w Niemczech. „Ojczyznę kocha się nie dlatego, że wielka, ale dlatego, że jest własna”.
Nigdy nie mogłem się pogodzić ani z tym w jaki sposób weryfikowano Ślązaków po drugiej wojnie, biorąc pod uwagę volkslistę, ani z wywózkami do niewolniczej pracy w Związku Radzieckim. Jako pierwszy wystąpiłem z interpelację poselską do premiera Tadeusza Mazowieckiego w sprawie tych wywózek. Minister spraw zagranicznych Krzysztof Skubiszewski wolał wyjazdy do Paryżą, a nie na Wschód.
Nie bierze pan udziału w nieustannych sporach o Górny Śląsk, choć to pan pod koniec lat 80. wywołał dyskusję o tzw. „krzywdzie śląskiej”, a także o „kolonii wewnętrznej”, podnosząc z trybuny sejmowej, że Śląsk więcej daje całej Polsce niż otrzymuje w zamian.
Wojować przestałem, bo źle znoszę bieżące spory o Górny Śląsk z powodu politycznych cwaniaków. Nie chcę Śląska sfanatyzowanego, prącego do izolacji, Śląska niezrozumiałego dla reszty Polski. Nie rozumiem, dlaczego gwara wypowiedziała wojnę polszczyźnie literackiej, dlaczego najgłośniej krzyczą tym ci, którzy mają najmniej do powiedzenia. Język regionalny ma wzbogacać polszczyznę literacką, a nie ją zastępować.
Dlaczego ta dyskusja o krzywdzie do dziś nie ma końca? Co można zbudować na ciągłym poczuciu krzywdy?
Poczucie krzywdy też się dziedziczy. Śląsk jest ziemią obolałą, a krzywda społeczna jest faktem. Ślązacy z natury są sentymentalni, przywiązani do pamięci, a oni swoją pamięć utracili. Przez długie powojenne lata polityka społeczna traktowała Ślązaków jak obywateli drugiej kategorii, ograniczonego zaufania. W pracy nie mogli awansować, w kolejce po mieszkanie na Śląsku byli na szarym końcu. Często wypychano ich za granicę.
Co dziś wpisuje się w tę „śląską krzywdę”?
Choćby wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego pod adresem Ślązaków i śląskości jako ukrytej opcji niemieckiej, za którą nikt nie przeprosił. Powszechnie znani są też inspiratorzy nastrojów prowadzących do antagonizmów na tle śląskiej odrębności, do demontażu poczucia jedności z polskością.
Wróćmy do pana zakorzenienia na Śląsku. Rozważał pan zmianę miejsca zamieszkania?
Jeśli miałem cokolwiek do rozważenia, to przejście do Warszawy do prestiżowego czasopisma literacko-artystycznego „Współczesność”, w którym drukowałem wiersze.
Były takie pokusy?
Wykluczałem przeprowadzkę, gdy w 1981 roku zmarł mój 18-letni brat na białaczkę. Wiedziałem, że nie mogę zamieszkać od domu rodziców zbyt daleko. I to spowodowało, że Śląsk mi pozostał na zawsze, stał się miejscem, które mnie określało, ale też poprzez które mnie odbierano poza Śląskiem.
Ale pozostawił pan rodzinny Radlin, który ciągle pojawia się w pana wierszach.
Gdy miałem 17 lat, przyjechałem do Katowic z nakazem pracy i zatrudniłem się w biurze konstrukcyjnym Stalinogrodzkiej Fabryce Sprzętu Górniczego na Załężu. Dojeżdżałem pociągiem, który wyruszał z Rybnika po czwartej rano, żeby zdążyć na siódmą. To były wagony bydlęce i drewniane ławki. Jeden z kolegów znalazł w fabryce wolne pomieszczenie w częci produkcyjnej i zorganizowano nam w nim noclegownię, wstawiając żelazne łóżka. Toaleta była przy narzędziowni.
I co ten ten siedemnastolatek zrobił z tak zaoszczędzonym czasem?
Filharmonię Śląską prowadził wówczas Stanisław Skrowaczewski, a obecny NOSPR - Jan Krenz. W Operze Śląskiej śpiewali: Bogdan Paprocki i Andrzej Hiolski. W Teatrze Śląskim poznałem Gustawa Holoubka. Najpierw w Trybunie Robotniczej wydrukowano mi wiersz, który wygrał w konkursie Mickiewiczowskim. POtem w tygodniku Przemiany (był śląską odpowiedzią na „Po prostu”) ukazał się poemat „Węgrom”, napisany na jednym oddechu w dniach rewolucji węgierskiej. Wcześniej Wilhelm Szewczyk zaprosił mnie do katowickiej siedziby Związku Literatów Polskich, przy obecnej ulicy Jana, na cotygodniowe debaty Koła Młodych. Tak to się zaczęło.
Porzucił pan deskę kreślarską i wybrał życie kulturalne Katowic?
Dzięki tej aktywności mogłem się wyrwać z trzyletniego nakazu pracy. Tak znalazłem się potem w Krakowie na studiach polonistycznych.
Zawsze odbierano pana jako tego, który upomina się o Śląsk. O co ma pan żal?
W latach ostatnich zostałem oszukany w sprawie powołania instytutu badań nad Śląskiem, który miał nosić imię Wojciecha Korfantego. Byłem koordynatorem społecznego komitetu jego powołania. Powstał statut. Znaleźliśmy siedzibę. Instytut Badań Regionalnych Biblioteki Śląskiej, który powołano w to miejsce, nie odpowiada tym ambicjom i aspiracjom.
Teraz alarmuje pan, że na Śląsku może upaść miesięcznik „Śląsk”, a środowisko literackie stracić lokal, bo brakuje na czynsz, wyłączono już prąd i telefon.
W listopadzie są moje 80 urodziny. To się nie może stać z takiej „okazji”. Chcę jedynie, żeby „Śląsk” odbił się od dna i przetrwał. I żeby też nie doszło do utraty siedziby, w której gościli wybitni ludzie pióra i artyści, gdzie zorganizowałem ponad 300 imprez literackich. Czyżby wyrok był nieunikniony, bo miasta i województwa nie stać na wsparcie rozwoju życia literackiego na Śląsku?
Znalazł się pan w gronie stu najbardziej wpływowych Ślązaków XX wieku co jakoś wynagrodziło pana troski?
To bardzo piękne wyróżnienie, ale ważne jest także to, kogo miałem za przyjaciół. Przyjaźniłem się z Wojciechem Kilarem, Henrykiem Góreckim, Józefem Świdrem, z którym napisałem trzy operowe dzieła, z Antonim Witem. Przyjaźniłem się z Andrzejem Hiolskim i Jerzym Dudą Graczem. Bogdan Paprocki, w jednym z ostatnich listów do mnie, napisał, że uważa za szczęście, że miał okazję mnie poznać. Ważną nagrody za tom „Kamień i dzwony” odbierałem z rąk Jarosława Iwaszkiewicza. Zawsze najbardziej mi się opłacało to, co było bezinteresowne czyli poezja.
Wróćmy do wiersza: „Nie mam czasu żyć/ Nikt nie ma czasu/ Żyć tak, by życie/Było życiem...”
Ludzie jeżdżą do Chorwacji, Tajlandii, ale mnie tam nie spotkacie. Za to od dawna planuję dłuższą wyprawę do Radlina. Chciałem odbyć podróż z ks. prof. Jerzym Szymikiem wzdłuż mojej rzeki Leśnicy, której wody wypływają w Pszowskich Dołach, księdza rodzinnych stronach.
Przecież Radlin nie jest na końcu świata.
Nawet byłem tam niedawno, na rodzinnym pogrzebie, ale to nie jest to samo. Nie mam czasu żyć, bawić się i też mnie już do tego nie ciągnie. Ostatni raz sylwestra przetańczyłem w latach 70. Kiedyś byłem bardzo towarzyski. Teraz nie jestem w stanie nadać sobie tego wigoru. Lubię natomiast gotować, kręcić się w kuchni, ale samo ucztowanie już mnie nie fascynuje. Jeśli w ostatnich latach udało mi się cztery razy przejść przez stół operacyjny i nie widać tego po mnie, to jest dobrze.
Ale szuka pan nowych wrażeń, żeby przetworzyć je na tekst literacki?
Nie szukam, bo tych, które mam w sobie, jest w nadmiarze. Jeśli gdziekolwiek się wyprawiam w przestworza pamięci, to przede wszystkim do Radlina i Rownia, dzielnicy Żor, skąd wywodzi moja mama.
Dziesięć lat temu spotkałem się w Rybniku z kolegami w 50. rocznicę matury. Część wyjechała do Niemiec, cześć przeniosła się w głąb ziemi i doszliśmy do wniosku, że trzeba się spotykać co rok. Przychodzą schludnie ubrani panowie, nikt nie pali. Tak, zawsze zajmowałem się wszystkim tylko nie sobą. No a teraz - jeszcze lipiec, sierpień, wrzesień, październik i listopad… Listopad. Niewiele miesięcy zostało do odliczenia. Czyżby wyrok był nieunikniony i „Śląsk” na Śląsku nie przetrwa. Słowem - wstyd.