Ta tragedia zjednoczyła naród. Coś aż ściskało w środku... [rozmowa]
– Jeszcze na dziesięć dni przed startem znajdowałem się na liście pasażerów – mówi Marek Surmacz. Sześć lat temu był doradcą prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
Pamięta pan 10 kwietnia 2010 r.?
Tak, bardzo dobrze. Byłem wówczas w domu u ciężarnej córki, pomagałem jej i wnukowi, ponieważ mój zięć miał wcześniej wypadek i leżał po operacji w szpitalu. Byłem potrzebny rodzinie.
Co było potem?
Zadzwonił do mnie ze Smo-leńska jeden z posłów. Był zaniepokojony, bo wszyscy czekali na prezydenta Lecha Kaczyńskiego i gości, którzy z nim lecieli, tymczasem delegacja nie przybywała... Padały ogólne pytania, czy coś wiem, czy słyszałem o awaryjnym lądowaniu, czy może mam jakieś informacje, bo ponoć są jakieś problemy. Włączyłem szybko telewizję i zobaczyłem paski informacyjne i pierwsze, niespójne doniesienia o katastrofie. Po chwili pojawiły się informacje, że samolot spadł i wszyscy zginęli.
Pierwsza myśl?
Niedowierzanie. Pomyślałem, że to niemożliwe, by spadł samolot z prezydentem i najważniejszymi ludźmi w kraju, bo przecież takie loty są szczególnie traktowane, a na ich bezpieczeństwo kładzie się szczególny nacisk... Nie dowierzałem.
Pan też miał wtedy lecieć?
Tak. Byłem wówczas doradcą Lecha Kaczyńskiego do spraw bezpieczeństwa. Jeszcze na dziesięć dni przez startem znajdowałem się na liście pasażerów. Potem zięć miał wypadek, dlatego poprosiłem o wykreślenie mnie z tej listy. Moja rezygnacja, jak kilka innych, była przyjęta ze zrozumieniem, ponieważ starano się wygospodarować w samolocie jak najwięcej miejsc dla przedstawicieli Rodzin Katyńskich. Chcieliśmy, by jak najwięcej z nich mogło odwiedzić katyński las.
„Przepracował” pan przez te sześć lat utratę przyjaciół?
(Milczenie). Ciągle widzę ich twarze. Często wspominam. Mam cały czas w telefonie numery do tych, którzy tam zginęli: Wypycha, Stasiaka, innych kolegów i koleżanek. Ich brak doskwiera mi na co dzień. Oczywiście trzeba żyć dalej, jednak to wielka rana. Nie do zabliźnienia.
Pamięta pan pierwsze dni po katastrofie? Tę żałobę i narodowe zjednoczenie...
Tak. To był niesamowity czas. Każdy, niezależnie od poglądów politycznych, czuł, że powinniśmy być razem i że mamy do
czynienia z narodową tragedią. Coś człowieka ściskało w środku, gdy widział te kolejki ludzi, czekających na oddanie hołdu prezydenckiej parze.
Poznaliśmy całą prawdę o tym, co wydarzyło się w Smoleńsku?
Nie. Ciągle jest zbyt wiele znaków zapytania, zbyt wiele niewiadomych. Nie mamy czarnych skrzynek, wraku. A przecież po każdej takiej katastrofie te dowody trafiają do kraju, z którego była maszyna lub pasażerowie. Tak było z samolotem zestrzelonym nad Ukrainą, tak było z samolotem rozbitym przez pilota w Alpach. Tymczasem u nas zaocznie, raz-dwa wskazano, że było to zwykłe, prozaiczne nieszczęście. To zbyt proste.