Szybciej, wyżej, mocniej. Można pomarzyć... Komentarz Dziennika Łódzkiego
Wyprawiając skoczków na zimowe igrzyska olimpijskie, premier Mateusz Morawiecki powiedział: „Jedziecie do Pjongczang budować silną Polskę na współczesnym polu zmagań, jakim jest sport”. Zabrzmiało trochę jak George’a Orwella: „Sport (...) to wojna minus strzelanie”.
Idea igrzysk olimpijskich od samego początku miała podłoże polityczne. Już w starożytnej Grecji na czas zawodów przerywano wojny. Wtedy była to praktyka powszechna. Dziś konflikty zbrojne trwają w najlepsze, a napięcia nie ustają. W przeddzień inauguracji igrzysk, świętując 70. rocznicę powstania Koreańskiej Armii Ludowej, Kim Dzong Un grzmiał: „Udało nam się zademonstrować całej planecie nasz status potęgi militarnej o światowej randze”. Dodał, że armia ma utrzymać najwyższy poziom gotowości bojowej przeciwko Stanom Zjednoczonym i ich sojusznikom. Sportowcy Korei Północnej już od dziś będą utrzymywać najwyższy poziom gotowości bojowej na olimpijskich obiektach. Ich jakikolwiek sukces stanie się czymś więcej niż rakieta z bombą atomową.
Sport jest paliwem polityki. Niekoniecznie od razu tym najbardziej wybuchowym. Ale ze względu na emocje, jakie targają kibicami (wyborcami), jest z lubością wykorzystywany do ucierania nosa politycznym przeciwnikom. W 2006 roku polskim sportowcom nie szło w Turynie. Platforma (tak się składa, że wtedy i teraz - opozycja) odpowiedzialnością za brak medali obciążyła PiS (rządzące wtedy i teraz). Miała pecha, bo zaraz po politycznej szarży brązowy medal w biegu narciarskim na 30 km techniką dowolną zdobyła Justyna Kowalczyk, a następnego dnia srebro wywalczył w biegu biathlonowym na 15 km ze startu wspólnego Tomasz Sikora. I kto by pamiętał (poza entuzjastami) o ich sukcesach, gdyby nie polityka. I teraz trzeba się liczyć z podobnymi wycieczkami: „A za naszych czasów było tyle i tyle medali” albo „Za naszych rządów jest ich dwa razy więcej”. My - zwykli kibice - tak mocno trzymamy kciuki za sportowców, pasjonujemy się ich występami, ich starty przyprawiają nas o szybsze bicie serca, sukcesy wprawiają w euforię, porażki - pogrążają w smutku. Dla polityków oba stany są równie atrakcyjne.
W Soczi w 2014 r. Polacy zdobyli sześć medali: cztery złote, srebrny i brązowy. Tegoroczny wynik z pewnością zostanie wykorzystany przez polityków
Łukasz Kadziewicz, siatkarz, dwukrotny olimpijczyk, mówił: „Na igrzyskach jest medal albo nic. Albo coś znaczysz, albo nie.” A ja sądzę, że i to za mało. Wiemy, że Władysław Kozakiewicz w 1980 roku w Moskwie zdobył złoty medal w skoku o tyczce. Ale przecież do historii przeszedł nie wynikiem 5,78 metra (ówczesny rekord świata), ale „wałem”, który pokazał buczącej radzieckiej widowni. Ten gest Polacy uznali za demonstrację polityczną, wymierzoną w komunistyczny reżim. Stał się sportowym odpowiednikiem papieskiego: „Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi. Tej ziemi!”. Czy Tommie Smith i John Carlos wryliby się w naszą pamięć złotym i brązowym medalem w biegu na 200 metrów, gdyby na podium igrzysk w Meksyku 1968 roku nie podnieśli w górę zaciśniętych pięści w czarnych rękawiczkach? Ten gest przeciw dyskryminacji rasowej był sportowym „I have a dream” Martina Luthera Kinga.
Śnię o ziszczeniu się dewizy ruchu olimpijskiego: „Szybciej, wyżej, mocniej”.