Szubienica, obóz, kompania karna. Rokosze w wojsku polskim
Z dyscypliną w dawnym wojsku polskim bywało różnie. By utrzymać porządek stosowano czasem drastyczne metody. Żandarmi nigdy nie cieszyli się popularnością.
Wojna zawsze sprzyjała nadużyciom. Śmierć zadawana innym, walka o własne życie, zniszczenia, głód i przemoc wyzwalały w ludziach najgorsze instynkty. Gwałt czyniony w imię ojczyzny dzieliła bardzo cienka linia od gwałtu zdawanego we własnym imieniu i we własnym interesie. By trzymać podwładnych w ryzach władcy i dowódcy wydawali specjalne regulacje prawne na czas wojny odnoszące się do żołnierzy. W Rzeczypospolitej były to tzw. listy wojenne ogłaszane przez króla i radę panów. Mianowano w nich wodza wyprawy (hetmana), określano jego kompetencje, wymieniano też pewne rodzaje przestępstw oraz kary, jakie za nie będą grozić.
W 1535 r., przed wojną z Moskwą, król Zygmunt Stary ogłosił „Artykuły wojenne dla Litwy”, przygotowane najprawdopodobniej przez Olbrachta Gasztołda i Jana Tarnowskiego. Według badaczy był to pierwszy całościowy zbiór przepisów skierowany do żołnierzy pospolitego ruszenia. Zabraniano w nim sprzeciwiać się hetmanowi, źle o nim mówić i podburzać przeciw niemu. Bunt, odmowa wykonania rozkazu i dezercja miały być karane śmiercią.
Dwie szubienice
Jak pisze Piotr Korczyński w książce „Dla ojczyzny ratowania: szubienica, pal i kula. Z dziejów dyscypliny w dawnym Wojsku Polskim”, kara śmierci groziła w tamtych czasach za większość przestępstw popełnionych przez podległych hetmanowi żołnierzy. Hetman był podczas wyprawy reprezentantem króla i przysługiwały mu z tej okazji wyjątkowe kompetencje, np. w postaci możliwości sprawowania władzy sądowniczej. W „Artykułach żołnierskich” hetmana Grzegorza Chodkiewicza z 1566 r. przewidywano, że przestępca „cześć i gardło traci”, „ma być szubienicą karany”, „ma być ćwiartowany”, „bez żadnego miłosierdzia sprośną i haniebną śmiercią karany być ma”. Później obok ścięcia czy ćwiartowania pojawiło się jeszcze rozstrzelanie. I ono zyskało miano śmierci najbardziej „wojskowej”.
Prócz przestępstw przeciwko dyscyplinie, takich jak bunt, odmowa rozkazu czy defetyzm, karano też za przestępstwa pospolite: zabójstwo, rabunek, gwałt. Ściganie tej drugiej kategorii występków zależało od podejścia i osobowości hetmana. Bili tacy, którzy starali się trzymać swoich żołnierzy na wodzy, byli też tacy, którzy przymykali oczy na gwałty zadawane ludności.
Piotr Korczyński podaje przykład hetmana Jana Tarnowskiego, który za każdym razem budowę obozu zaczynał od postawienia dwóch szubienic. Jedną nazywano „żołnierską”, bo wieszano na niej za przestępstwa wojskowe, drugą „złodziejską”, bo karano na niej za przestępstwa pospolite. Z kolei hetman Jan Zamoyski podczas oblężenia Pskowa w 1581 r. dla przywrócenia karności w obozie kazał bez sądu powiesić jednego z oficerów, a obecne przy wojsku kobiety lekkich obyczajów okaleczyć lub ściąć.
W zdobytej Moskwie hetman Stefan Żółkiewski ukarał dla przykładu dwóch polskich żołnierzy, którzy dopuścili się przestępstw. Jeden, który sprofanował wizerunek Matki Bożej, został poćwiartowany, a jego szczątki spalono na stosie. Drugi - gwałciciel młodej kobiety - został publicznie wychłostany. Z surowości słynął książę Jeremi Wiśniowiecki. W oblężonym Zbarażu kazał obcinać dezerterom nogi i ręce. A sięgając po przykład z czasów późniejszych: generał WP Wacław Iwaszkiewicz opowiadał historię ze swojej służby w armii carskiej podczas wojny rosyjsko-japońskiej: „Nu, jak mnie cywile nie posłuchały raz w Mandżurii, tak ja ich kazał powiesit…”
Plaga niepłatnego żołnierza
Jednak prócz indywidualnych występków armię Rzeczypospolitej gnębiła w dawnych wiekach o wiele groźniejsza przypadłość. Mowa o buntach nieopłacanych żołnierzy, które od pewnego momentu stały się prawdziwą plagą. Pieniędzy na wojsko w dawnej Polsce zwykle brakowało. W XVII w. szlachta niechętnie płaciła na obronę, a jeszcze mniej chętnie na wyprawy zaczepne (chyba że sytuacja była poważna, jak np. po szokującej klęsce pod Cecorą). Zniecierpliwi żołnierze, którzy niekiedy przez długi czas nie dostawali żołdu, wypowiadali posłuszeństwo hetmanowi i związywali konfederację. Wybierali spośród siebie marszałka, a następnie najeżdżali dobra królewskie, kościelne lub prywatne i grabili je.
Konfederacje były wprawdzie nielegalne ale stanowiły codzienność I Rzeczypospolitej. W XVII w. pojawiały się co kilka lat, a potem - wraz z pogorszeniem się sytuacji ekonomicznej i politycznej kraju - prawie co roku. W niektórych przypadkach grabieże i gwałty miały prawdziwie dramatyczny charakter i pustoszyły kraj nie gorzej niż nieprzyjacielskie najazdy.
Gwoli sprawiedliwości trzeba powiedzieć, że konfederatom zdarzało się wysuwać także bardzo rozsądne żądania. Prócz regularnego wypłacania żołdu domagali się np. wyasygnowania pieniędzy na wykup jeńców, opiekę nad rannymi i zaopatrzenie weteranów oraz na szpitale dla żołnierzy.
Brutalna żandarmeria
Sposobem na utrzymanie karności było powołanie wyspecjalizowanej formacji - żandarmerii. Jej dzieje to temat na osobną opowieść. Przytoczmy tutaj tylko historię żandarmerii w czasie powstania styczniowego. W maju 1863 r. Rząd Narodowy powołał jednostkę żandarmerii do swojej bezpośredniej ochrony, a także do walki z przeciwnikami politycznymi i rosyjskimi agentami. Tworzyło ją 250 ludzi wyposażonych w broń krótką. 13 sierpnia przemianowano ją na Straż Narodową.
Dowódcą był 20-letni student Paweł Landowski. Był radykalnym zwolennikiem czerwonych, ale skutecznie ochraniał rząd białych. Częścią Straży Narodowej byli tzw. sztyletnicy, czyli oddział specjalny przeznaczony do likwidowania agentów, zdrajców i osób wyjątkowo szkodliwych dla powstania.
Sztyletnicy działali głównie w Warszawie, a na prowincji czynni byli ich koledzy zwany wieszatielami. Był to oddziały żandarmerii tropiące wszystkich, na których padło podejrzenie o nielojalność lub sprzyjanie Rosjanom. Wieszatiele sznur mieli zawsze przy sobie, a do wieszania wykorzystywali belki w wiejskich stodołach czy drzewa. Działali brutalnie i bez litości. Z drugiej strony żandarmi byli najbardziej ideową częścią powstańczego wojska. W październiku 1863 r. przeszli do działań partyzanckich i prowadzili je długo po upadku powstania. Jeszcze w połowie 1865 r. wykonywali wyroki na zdrajcach.
Kolejny raz żandarmeria zyskała złą sławę podczas pierwszego okresu istnienia Legionów Polskich. Dowodzona przez Wacława Kostka-Biernackiego wyróżniała się brutalnością w traktowaniu cywilów podejrzanych o szpiegostwo. W raporcie przygotowanym przez Kostka-Biernackiego w grudniu 1914 r. znalazła się informacja o wykonaniu egzekucji na 23 osobach. Sam Biernacki zyskał przydomek „Kostek-Wieszatiel”.
Chłopi nie chcą do wojska
Żandarmeria stała się potrzebna po odzyskaniu niepodległości. W marcu 1919 r. sejm uchwalił pobór sześciu roczników. Okazało się wtedy, że służba w Wojsku Polskim nie jest popularna wśród ogromnej większości chłopów. Wbrew rozpowszechnionej dziś opinii, włościanie przyjęli powstanie niepodległej Polski z rezerwą i obawą, a to skutkowało niechęcią do służby w polskim wojsku. Młodzi ludzie powszechnie unikali poboru, kryjąc się po wsiach lub w lasach, a ich wiejskim środowisku było to zachowanie jak najbardziej zrozumiałe i akceptowane.
W raportach wojskowych pisano, że ludność stara się na wszelkie sposoby o zwolnienie synów z poboru. W powiecie żyrardowskim chłopi stawiali bierny opór i musiano użyć policji. W Okręgu Generalny Łódzkim na 4 tys. przewidzianych poborowych stawiło się zaledwie 1,7 tys. W Krośnieńskiem na 28 gmin do poboru stawiła się tylko jedna. Ci, których udało się wcielić do szeregów, chętnie dezerterowali. W niektórych jednostkach poziom ubytków sięgał 20 proc. Między służącymi ochotniczo uczniami, studentami, rzemieślnikami i robotnikami a obojętnymi narodowo chłopami ziała ogromna przepaść ideowa.
Ten niechętny stosunek chłopów do służby wojskowej zmienił się podczas wojny polsko-bolszewickiej. Uchwalona przez sejm ustawa o wykonaniu reformy rolnej, a także wieści o brutalności armii sowieckiej zmieniły podejście włościan.
Przyczyną dezercji z WP w latach 1919-1921 był nie tylko brak świadomości narodowej. Równie istotne były ciężkie warunki. Brakowało mundurów, butów, broni, jedzenia, kwater. Szerzyły się choroby, oficerowie z lekceważeniem traktowali szeregowych.
Zdechł kanarek!
Falę dezercji miała opanować żandarmeria wojskowa. Jak czytamy w książce Piotra Korczyńskiego, pełniła ona także służbę kordonową na bezpośrednim zapleczu frontu. Innymi słowy, pełniła funkcję oddziałów zaporowych, takich jakie podczas II wojny światowej pojawią się w Armii Czerwonej. Na dezerterów i tchórzy czekały też lotne sądy doraźne i plutony egzekucyjne. W sierpniu 1920 r. utworzono takie sądy w Siedlcach, Pułtusku, Mińsku Mazowieckim, Łomży, Ostrołęce i Ostrowi Mazowieckiej. W postępowaniach doraźnych rozpatrzyły one ponad 270 spraw o dezercje. Ponadto w Dęblinie, Lublinie i Siedlcach operowały komisje sądzące, reagujące na łamanie Listy z nazwiskami rozstrzelanych rozlepiano na ulicach i zamieszczano w prasie.
Żandarmi nie cieszyli się popularnością. Tak pisał o tym we wspomnieniach pochodzący ze Szczyrzyca Bronisław Konieczny: „Tę swoją niechęć do żandarmów wyrażali żołnierzyki przy każdej sposobności, oczywiście nie w pojedynkę, a zawsze w masie, bo to bezpieczniej, np. w czasie przerw w ćwiczeniach. Na widok przechodzącego żandarma rozlegały się gwizdania. Oznaczało to śpiew kanarka (nosiliśmy czerwono-żółte wyłogi). Silniejszą formą od gwizdów było skandowanie unisono »zdechł kanarek, zdechł kanarek«. Co robił w takiej sytuacji żandarm? Robiło się dobrą minę do złej gry i wykrzywiało twarz w wymuszonym uśmiechu”.
Ale czasem nie kończyło się na gwizdach i krzykach. Konieczny o mało co nie został zlinczowany przez tłum zdemobilizowanych żołnierzy na dworcu w Brześciu nad Bugiem. Tłum chciał go zrzucić z kładki na tory, na szczęście życie uratował mu przypadkowy przechodzień.
Polskie obozy
Po kampanii wrześniowej nowe władze polityczne i wojskowe uznały, że trzeba znaleźć winnych tej bezprecedensowej klęski. Rząd gen. Sikorskiego powołał we Francji Wojskowy Trybunał Orzekający i Komisję do spraw Zbadania Przyczyn Klęski Wrześniowej. Oficerów uznanych za winnych zsyłano do obozu izolacyjnego w miejscowości Cerizay. Potem podobne obozy utworzono w Rothesay i Tighnabruaich na szkockiej wyspie Bute.
Kierowano do nich oficerów, którzy podpadli gen. Sikorskiemu lub jego ludziom. Trafiali tam członkowie sanacyjnego establishmentu, ale też wojskowi oskarżeni o niegodną postawę na polu walki.
Znacznie gorsze warunki panowały w obozie dla skazanych żołnierzy I Korpusu Polskiego w Szkocji. Działał w Kingledoors, a potem w Shinafoot. Porządku pilnował w nim pluton wartowniczy kpt. Władysława Korkiewicza, przed wojną kwatermistrza więzienia śledczego w Warszawie. W obozie panował ciężki reżim, podobny do tego w Berezie Kartuskiej, a więźniowie byli bici, prześladowani i szykanowani. Sprawa dotarła do zwierzchnictwa i w marcu 1941 r. dowódca I Korpusu gen. Marian Kukiel zarządził postępowanie karne wobec wartowników. Kilkunastu skazano na degradację i więzienie.
Czołgiem do lasu
Kłopoty z łamiącymi prawo żołnierzami miała też „ludowe” Wojsko Polskie. W Korpusie Polskich Sił Zbrojnych w ZSRR rozkazem gen. Berlinga utworzono kompanie karne. Wysyłano ja na pierwszą linię frontu, na najtrudniejsze odcinki: do forsowania rzek, walk miejskich. Tam ukarani żołnierze mieli mieć okazję odkupienia swoich win. Za co można było trafić do kompanii karnej? Za wiele rzeczy: samowolne oddalenie się, kradzież, wypadek samochodowy, spanie na służbie, awantury, ucieczki…