Przed Najwyższym Trybunałem Narodowym w Krakowie w 1947 roku stanęło 40 esesmanów. W obozie Auschwitz służyło w różnych okresach 8,5 tys. członków SS. Tylko 700 zostało osądzonych
O gazowaniu ludzi na terenie obozu oświęcimskiego dowiedziałem się z gazet dopiero po zakończeniu wojny, gdy przebywałem w niewoli angielskiej - to fragment zeznań Hansa Kocha, esesmana odpowiedzialnego w KL Auschwitz za wrzucanie cyklonu B do komór gazowych.
Był jednym z 40 członków załogi SS obozu, którzy pod koniec 1947 roku stanęli przed Najwyższym Trybunałem Narodowym w Krakowie.
- Żaden z nich nie przyznał się do winy, a ich tłumaczenia tego, czym zajmowali się w obozie, były wręcz absurdalne - mówi dr Piotr Setkiewicz, kierownik Centrum Badań Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau i autor książki „Nie poczuwam się do żadnej winy...”, której tytuł jest szokującym cytatem z wypowiedzi wielu oskarżonych w tamtym procesie.
W KL Auschwitz służyło w różnym czasie ok. 8,5 tys. esesmanów. Rotacja była spora, a nasiliła się pod koniec wojny, gdy młodszych członków załogi kierowano do służby na froncie. Ich miejsce zajmowali starsi lub ozdrowieńcy po ranach odniesionych w działaniach wojennych. Z tej grupy przed różnymi sądami stanęło zaledwie niespełna 10 proc., tj. ponad 700 osób.
Proces oświęcimski
- Bezpośrednio po zakończeniu II wojny światowej kwestia ukarania zbrodniarzy wojennych z obozu koncentracyjnego Auschwitz wzbudzała w Polsce ogromne zainteresowanie opinii publicznej. Z napięciem śledzono doniesienia o rozpoznaniu i ujęciu kolejnych esesmanów, o wyrokach zapadających w procesach przed wojskowymi trybunałami państw alianckich w zachodnich strefach okupacyjnych - mówi Piotr Setkiewicz.
Jak dodaje, w Polsce oczekiwano na wydanie ich i postawienie przed polskimi sądami. To miał być rodzaj moralnego zadośćuczynienia dla byłych więźniów obozu i rodzin zamordowanych. Pomysł był taki, aby osądzić zbrodniarzy w dużym, głośnym procesie. W ten sposób doszło do tzw. pierwszego procesu oświęcimskiego przed Najwyższym Trybunałem Narodowym w Krakowie, który był krajowym odpowiednikiem Międzynarodowego Trybunału Wojskowego w Norymberdze.
Wśród oskarżonych esesmanów i nadzorczyń SS byli m.in.: Arthur Liebehenschel, drugi komendant obozu od listopada 1943 roku do maja 1944 roku, Maksymilian Grabner, szef obozowego gestapo, Maria Mandel, kierowniczka obozu kobiecego w Birkenau, Karl Ernst Mockel, szef obozowej administracji. Do Polski zostali deportowani z obozów jenieckich w strefach okupacyjnych Amerykanów i Brytyjczyków.
Ich identyfikacja nie była specjalnie trudna. Alianci szybko zorientowali się, że wyróżnikiem esesmanów są tatuaże pod lewym ramieniem.
Nic nie wiedzieli
Na sali sądowej były tłumy ludzi, w tym byli więźniowie Auschwitz, korespondenci zagraniczni.
Budynek był otoczony przez kordony milicji i wojska. Przed głównym wejściem stał wóz pancerny. Było to niewiele ponad pół roku od procesu Rudolfa Hoessa, założyciela i pierwszego dowódcy KL Auschwitz, który został skazany na karę śmierci przez powieszenie. Wyrok wykonano 16 kwietnia 1947 roku na terenie byłego obozu. W toczącej się w Warszawie rozprawie Hoess nie unikał odpowiedzialności za swoje czyny, czego nie można powiedzieć o esesmanach sądzonych w Krakowie.
SS-Obersturmbannführer Arthur Liebehenschel, zeznał: „Nie wiedziałem wówczas, że w podległych inspekcji obozach koncentracyjnych zabija się masowo ludzi przy użyciu gazów, wybiera ludzi z obozów dla wymordowania ich poza obozem i że przeprowadza się w obozach jakiekolwiek egzekucje”.
SS-Untersturmführer Maksymilian Grabner, stwierdził z kolei: „W związku z mą działalnością i służbą w oświęcimskim obozie koncentracyjnym nie poczuwam się do żadnej winy. Nie mam w moim sumieniu poczucia, że dopuściłem się tam jakiegokolwiek bezprawia (…)”.
- Wielu tłumaczyło, że chodziło do biura do pracy, nic nie widzieli, a o godz. 15 wracali jakby nigdy nic do domu - mówi Piotr Setkiewicz.
Proces zakończył się 39 wyrokami skazującymi, w tym zapadły 23 wyroki śmierci. Jednym uniewinnionym był Hans Munch, lekarz z instytutu higieny w podobozie w Rajsku. Pod koniec życia sam jednak przyznał się, że brał udział w selekcjach. W przypadku dwóch esesmanów skazanych na śmierć - najmłodszego i najstarszego z prawa łaski wobec nich skorzystał ówczesny prezydent Bolesław Bierut. Jeden z nich osobiście brał udział w gazowaniu w obozie.
Wyroki śmierci przez powieszenie wykonano w więzieniu na Montelupich.