Sześcioletni świadek zbrodni
Przez niemal rok Wiktoria P. ukrywała prawdę o losach swego dwutygodniowego maleństwa. Dopiero zeznania sześcioletniej córki ukazały mroczną historię dzieciobójczyni.
5 listopada 1947 roku kierownik referatu śledczego komendy powiatowej milicji Marian Trzciński pojechał do gminy Będzino (pow. koszaliński) na oględziny miejsca, w którym zostało odnalezione ciało noworodka. Była to miejscowość Bast (dzisiejsze Łekno). W zaroślach olszynowych, w odległości czterech metrów od rowu odwadniającego, pod drzewem odnalazł zwłoki dziecka w pełnym rozkładzie, „rozsypujące się za dotknięciem” – napisał w protokole. „Odległość od drogi wiodącej z Będzina do jeziora do zarośli olszynowych około 800 metrów” – ocenił milicjant.
Sprawa ta wyszła na jaw dzięki podejrzliwości gospodarza, Bolesława T., u którego od maja 1947 roku pracowała 39-letnia Wiktoria P. Kobieta była w ciąży, w lipcu 1947 roku urodziła dziecko. Dziewczynkę. – Przyjmując ją do pracy nie wiedziałem, że jest w ciąży. Ukryła ten fakt przede mną – zeznawał gospodarz podczas rozprawy w Sądzie Okręgowym w Koszalinie. – Z początku pracowała chętnie, potem zaczęła się skarżyć, że jest chora. W końcu okazało się, że jest w ciąży. Żona moja spytała, kiedy spodziewa się rozwiązania. Powiedziała, że na jesień. Tymczasem w nocy, 7 lipca, dostała bólu porodowego - opisywał.
Gospodarz przywiózł akuszerkę. Poród przebiegł normalnie. Bolesław T. przez tydzień zabronił Wiktorii wychodzić z łóżka, a później polecił jej zameldować dziecko w gminie. – Odpowiedziała, że meldować nie będzie, gdyż dziecko odwiezie do brata do Bydgoszczy i tam dopełnią już formalności – tłumaczył sądowi gospodarz. Mężczyzna dał swojej pracownicy 500 złotych na podróż. Wyjechała 18 lipca, wróciła dwa dni później. – Powiedziała, że brat i bratowa byli zadowoleni, że im zostawiła dziecko, a ona sama, nie chcąc tracić czasu, wróciła – opisywał Bolesław T.
Niepokój jego i jego żony wzbudziło zachowanie Helenki, 6-letniej córki Wiktorii P. Dziewczynka towarzyszyła mamie i maleńkiej siostrze w rzekomej wyprawie do Bydgoszczy, ale nie chciała o niej opowiadać. Podpytywana o wrażenia z podróży milczała i patrzyła pytająco na mamę.
Pewnej nocy, według relacji gospodarza, jego pracownica uciekła. We wsi już się mówiło, że dziecka do Bydgoszczy wcale nie zawiozła. Widziana była bowiem we wsi Bast. Ktoś zauważył ją z dzieckiem. Ktoś inny już bez dziecka. Mnożyły się plotki.
Na 24 października 1947 roku datowany jest pierwszy protokół przesłuchania, które przeprowadził milicjant. Wiktoria P. przedstawiła wersję, jakoby z noworodkiem pojechała do brata do Bydgoszczy, ale na stacji Krzyż dziecko zmarło.
– Wyszłam wtedy z pociągu i chciałam dziecko pochować. Poszłam na cmentarz, tam był grobowy, który mi nie pozwolił tego dziecka pochować, bo nie było chrzczone. Powiedział, że trzeba je pochować za cmentarzem. Więc ja mu powiedziałam, żeby ze mną poszedł i to zrobił. Za to dałam mu 10 złotych. Gdy dziecko było już pochowane, do brata nie jechałam, tylko wróciłam do Będzina pracować, do gospodarza Bolesława T. Tam długo już nie pracowałam, bo bił moją córkę, a mnie poniewierał, jak najgorszego psa – wyjaśniała 39-letnia kobieta.
Dzień później Wiktoria P. została przesłuchana już w charakterze podejrzanej. Do „rozmyślnego uśmiercenia dziecka” się nie przyznała. – Natomiast przyznaję się, że zwłoki dziecka bez zgłoszenia w Urzędzie Stanu Cywilnego pochowałam w lesie koło Będzina – powiedziała. Tym razem przedstawiła inną wersję zdarzeń. Córeczkę chciała oddać na wychowanie bratu, ale... – W Białogardzie na stacji kolejowej pozostawiłam dziecko pod opieką drugiej córki, sama natomiast poszłam do bufetu zagrzać mleko na pokarm. Kiedy wróciłam, noworodek krwawił silnie z ust i po kilku minutach zmarł. Co było powodem śmierci dziecka, nie wiem. Ja w każdym razie do popełnienia zbrodni się nie przyznaję – oświadczyła.
Tym razem tłumaczyła, że zabrała zwłoki dziecka w drogę powrotną, zakopała je w lesie, w dole, który „wygrzebała rękami”, wróciła do gospodarza T., któremu powiedziała, że córkę oddała na wychowanie bratu.
27 października 1947 roku komendant powiatowy MO podpisał wniosek o tymczasowe aresztowanie Wiktorii P., podejrzanej o dokonanie dzieciobójstwa.
Sędzia śledczy Sądu Okręgowego w Koszalinie przesłuchał Wiktorię P. dzień później. Maleńka dziewczynka była jej czwartym dzieckiem. 39-letnia kobieta była zamężna, wychowywała tylko 6-letnią Helenę. Z mężem nie żyła od roku. Pozostałą dwójką dzieci – 15- i 12-letnim, opiekował się mąż. I tym razem Wiktoria nie przyznała się do zabójstwa dziecka. Utrzymywała, że maleństwo zmarło w Białogardzie. Nie potrafiła wyjaśnić, dlaczego nie zawiadomiła o tym odpowiednich władz, tylko zakopała ciało w lesie.
Po przesłuchaniu kobieta została aresztowana.
11 listopada 1947 roku prokurator J. Kulicki podpisał się pod zwięzłym aktem oskarżenia. Wiktorii P. zarzucił popełnienie zbrodni z art. 225 par. 1 ówczesnego Kodeksu karnego, czyli zabójstwa, za które groziło jej od 5 lat pozbawienia wolności nawet do kary śmierci. „W zamiarze pozbawienia życia swego dziecka wywiozła je z Będzina i w miejscu oraz w sposób bliżej nieustalony pozbawiła je życia” – pisał prokurator. Zauważył też, że sprawa ujrzała światło dzienne na skutek podejrzliwości Bolesława T., a podejrzana w toku śledztwa dwukrotnie zmieniła zeznania.
Rozprawa przed Sądem Okręgowym w Koszalinie odbyła się 6 lutego 1948 roku. Wiktoria P. znów nie przyznała się do winy. – Ojcem nieżyjącego dziecka był mój mąż. Ja z nim już nie żyję. Miał kochankę, zbił mnie i wypędził z domu. Wypędził, kiedy byłam w ciąży – rozpoczęła historię. – Dziecka nie meldowałam, dlatego że brat mój, który jest bezdzietny i mieszka w Bydgoszczy chciał je wziąć za swoje. Pojechałam do niego pociągiem. Wsiadłam na stacji w Będzinie i jechałam w kierunku na Koszalin. Tam przesiadłam się na pociąg do Białogardu, gdzie czekałam na pociąg w kierunku na Krzyż. W Krzyżu na stacji dziecko mi umarło. Spadło z ławki w poczekalni, gdy poszłam do bufetu zagrzać mleko. Jakaś kobieta je podniosła. Gdy przyszłam, już nie żyło – po raz trzeci zmieniła zeznania.
Świadków w sprawie było tylko dwóch – pracodawca oskarżonej – Bolesław T. oraz milicjant, który prowadził śledztwo. Słowa tego drugiego miały dla sądu ogromne znaczenie. Przepytał on bowiem 6-letnią Helenkę, córkę oskarżonej. Dziewczynka powiedziała mundurowemu, że matka zabrała ją i maleństwo na spacer, szły wzdłuż torów kolejowych, w pobliżu lasku mama kazała córce zatrzymać się i zaczekać, a sama poszła z noworodkiem w kierunku zarośli. – Dziecko było wtedy żywe, a po jakimś czasie matka wróciła z płaczem, ale już bez dziecka – opisał milicjant. Dziewczynka wskazała też dokładnie miejsce ukrycia zwłok w Bast (Łekno), co uwiarygodniło jej wersję.
Oskarżyciel publiczny wniósł o surowy wymiar kary, a oskarżona oświadczyła, że poddaje się ocenie sądu.
Sąd uznał Wiktorię P. winną zbrodni zabójstwa i wymierzył jej karę 8 lat pozbawienia wolności. Pozbawił ją też praw rodzicielskich w stosunku do pozostałych dzieci.
„Sąd nie dał wiary wyjaśnieniom oskarżonej odnoście wypadku z dzieckiem w czasie podróży i uznał je za usiłujące wprowadzić w błąd, a to dlatego, że świadek Jan K., który przeprowadzał dochodzenie w sprawie zabójstwa dziecka zeznał, że córka Helena dokładnie wskazała drogę, którą szła oskarżona z dzieckiem żywym do lasu. (...) Sąd wziął pod uwagę jako okoliczność łagodzącą tylko dotychczasową niekaralność oskarżonej oraz to, że była pozbawiona opieki mężowskiej. Jako okoliczność obciążającą - sposób dokonania zabójstwa, zwyrodnienie kobiety-matki, brak czynnego żalu za popełnione zabójstwo (...)” – w ślad za aktem oskarżenia uzasadnienie wyroku jest konkretne i zwięzłe.
Wiktoria P. 11 dni po rozprawie odwołała się od wyroku do Sądu Apelacyjnego w Gdańsku. W odręcznie sporządzonym piśmie podniosła argument, że wskutek rozkładu zwłok dziecka nie można było ustalić przyczyny śmierci, a skoro ona do winy się nie przyznała, to sędziowie kierowali się „wyłącznie domniemaniem”.
Wysoki wymiar kary sąd motywuje również „momentem odstraszenia osób postronnych”. Dlaczego ja mam być ofiarą przykładu? Przecież i tak jestem ofiarą tragicznego losu, mąż mnie opuścił, pozostałam sama, życie mam złamane i jeszcze mam być ofiarą odstraszającego przykładu – wylewała swe żale. Podkreśliła też, że nie miała obrońcy, który mógłby dowieść, że jej jedyna wina polegała na tym, iż nie zameldowała dziecka i nie zgłosiła faktu jego zgonu.
20 maja 1948 roku doszło do przełomowego momentu w tej historii. Sędziowie zdecydowali się przesłuchać 6-letnią Helenkę P. Dziecko opisało wydarzenia sprzed kilku miesięcy.
- Zeszłego roku latem jechałam z matką i nowo narodzoną siostrzyczką do Bydgoszczy. Tak mi mama powiedziała. Z Będzina wyszłyśmy pieszo i po drodze koło wody w zaroślach matka udusiła dziecko, po czym zakopała je przy drodze. Później razem z matką wyjechałyśmy do Koszalina, a następnego dnia wykopała dziecko i zakopała głębiej w lesie, na koniec jeszcze przykryła gałęziami. Widziałam, jak matka dusiła dziecko ściskając rękoma za szyję. Na stacji kolejowej Krzyż nie byłyśmy. Nie jest prawdą, że siostrzyczka spadła z ławki na główkę. Milicjantowi nie mówiłam, że matka udusiła dziecko. Nie chciałam tego powiedzieć – opisała.
Pod protokołem, w którym znajduje się też adnotacja, że dziecko „robi wrażenie prawdomównego” Helenka podpisała się trzema koślawymi krzyżykami.
2 lipca 1948 roku w Sądzie Apelacyjnym w Gdańsku odbyła się rozprawa odwoławcza. Wiktorii P. odczytane zostały zeznania jej 6-letniej córki. W kobiecie coś pękło. Uznała, że nie ma sensu dłużej kłamać. Przyznała się do winy. – Dziecko udusiłam z rozpaczy, gdyż mąż mnie porzucił i znalazł sobie kochankę. Mieszka w Szczecinku i jest rolnikiem. Miałam zarobek u gospodarza T., ale on mną poniewierał i bił, mnie i córkę – to jedyne zdania, które wypowiedziała na sali rozpraw.
Gdańska apelacja zatwierdziła wyrok koszalińskiego składu orzekającego.