Szczepana Twardocha tuzin prawd nie na każdy temat
Ci, którzy nie czytali jego książek, czytali o nim na Onecie. Na przykład, gdy zachęcał Polskę do… odbycia stosunku płciowego z samą sobą. Choć broni się przed etykietą „zawodowego Ślązaka”, od dawna jest następcą Kazimierza Kutza na odcinku śląskości w Warszawie. Jego głośna, wielokrotnie nagradzana powieść „Morfina”, właśnie trafiła na deski teatru. A na grudzień szykuje powieść kolejną, zatytułowaną „Drach”.
To będzie nietypowa sylwetka Szczepana Twardocha. Nietypowa, bo skomponowana wyłącznie z jego wypowiedzi o sobie i swojej pracy w wywiadach, w których tylko w ostatnich dwóch latach udzielił pewnie z kilkadziesiąt. Niewykluczone, że żaden inny polski pisarz nie był przepytywany w tym czasie równie często, a z pewnością wypowiedzi, felietony i notki na Facebooku nie wywoływały takiego zainteresowania, w którym oburzenie przeplata się z fascynacją.
O rodzinnych Pilchowicach:
„To wieś, a w zasadzie takie maleńkie śląskie miasteczko. Nic specjalnego. Nie będę przecież mówił, że są jakieś specjalnie piękne, tylko dlatego, że tam mieszkam. Zwyczajne miejsce. Ale mi tam dobrze.”
O studenckich biznesach:
„Próbowałem różnych biznesów, wszystkie były genialnie wymyślone, ale na wszystkich traciłem. Na studiach handlowałem antykami. To było w czasach raczkującego internetu, czyli zanim ceny antyków się wyrównały. Okazało się, że w Katowicach mogę kupić kawaleryjską szablę pruską M1811, tzw. dużego blüchera, za jakieś 7 tys. i sprzedać ją o wiele drożej kolekcjonerowi z innego miasta. Jeden dzień roboty, a ja, gówniarz, przytulałem nagle dychę (…) Ale ceny szybko się wyrównały. I później nie chciało mi się robić tego za 5 proc. marży. Dlatego wymyśliłem produkcję replik broni białej, zdatnej do szermierki historycznej. To temat, który mnie wówczas fascynował. Biznes odpowiadał więc moim pasjom. Zacząłem rozmawiać z płatnerzami i przekonywać do odpowiedniego hartowania głowni. Okazało się, że w Stanach jest wielu klientów, gotowych płacić nawet 4 razy więcej niż klienci w Polsce. Zrobiliśmy kilkaset egzemplarzy. Niestety, straciłem wszystko co zainwestowałem. Co do grosza”.
O początkach swojego pisarstwa:
„Chciałem być naukowcem, zajmować się historią idei i zrobić doktorat. Chciałem być prawdziwym intelektualistą. Poszedłem w końcu na filozofię i socjologię (Twardoch studiował na Uniwersytecie Śląskim – przyp. red.), było dla mnie oczywiste, że będę pracował intelektualnie. I kiedy pisałem pracę magisterską, potwornie opasłą, o rewolucji francuskiej, miałem w głowie tyle detali, tyle danych, że ta magisterka mi nie wystarczała. Zacząłem pisać historyjki, opowiadanka. Żeby zająć głowę”.
O tym, kiedy poczuł, że pisarzem został:
„Bardzo późno, miałem już kilka książek na koncie. Nie myślałem o sobie w tych kategoriach. Wydawało mi się, że to jest za duże słowo na to, co ja robię. Jak już zacząłem żyć z pisania, na początku bardzo cienko, to zacząłem o sobie myśleć, że jestem „również pisarzem”. A potem przestałem myśleć, że „również”. Ale niedawno, ze trzy lata temu (czyli ok. roku 2011). Chyba wtedy, gdy zaczęli mi więcej płacić za książki. To jest dla mnie jakiś jasny wyznacznik wartości, nie mówię, że jedyny, absolutny i każdej książki, bo tak na pewno nie jest. Jeśli ktoś chce mi za to zapłacić, to znaczy, że to ma jakąś wartość. A skoro robię to zawodowo, to jak ten zawód się nazywa? Pisarstwo. To znaczy, że jestem pisarzem, po prostu”.
O obsypanej nagrodami „Morfinie”:
„To jest książka o kryzysie męskości, który trwa. Zatarła się forma bycia mężczyzną, a przecież wcale nie zatarła się forma kobiecości. Ponieważ żyję w takim świecie, napisałem o tym powieść, ale zrozumiałem to dopiero po jej ukończeniu”.
O spektaklu na podstawie „Morfiny”
„Na pewno jego celem nie było zachowywanie ducha powieści. Ja się świetnie bawiłem, to dosyć zabawne było, kawał fajnego teatru. Niczego nie spodziewałem, nie miałem żadnych oczekiwań, zupełnie się nie znam na teatrze, więc trudno żebym recenzował grę aktorów. Postać głównego bohatera bardzo fajna, no i ta przestrzeń… Jej surowość wzmaga teatralność”.
O swojej nowej powieści zatytułowanej „Drach”:
„Jej akcja toczyć się będzie w latach 1906-2014 w wielkim Nigdzie i w wielkim Pomiędzy, na peryferiach peryferii, czyli pomiędzy Gliwicami a Gleiwitz, Deutsch Zernitz a Żernicą, pomiędzy Magnorami, Czoikami i Gemanderami. Bohaterowie umierają nosząc inne imiona niż te, które nosili w dzieciństwie. Występują w tej powieści również sarny i bezpańskie psy. Polecam się życzliwej uwadze”.
O Polsce:
„Wydaje mi się, że III Rzeczpospolita zawiodła znakomitą większość swoich obywateli. Większość Polaków została przez Polskę wyruchana. I z jakimś wstydem to mówię, bo mnie to nie dotyczy, ja sobie daję radę, robię to, co lubię, i mnie akurat w Polsce dobrze, nikt mnie, żeby sprawę ująć po marksistowsku, nie alienuje od wyników mojej pracy. Ale ja oczywiście jestem w wyjątkowej sytuacji (…) Ilu Polaków wyjechało po 2004 roku zagranicę? Mocniejszego dowodu na porażkę III RP nie znajdziesz. Dwa miliony Polaków wolało zaryzykować wszystkie niedogodności związane z emigracją, wolało zgodzić się na immanentnie z nią związane upokorzenia, niż zostać w ojczyźnie. Dlaczego? Dlatego, że ojczyzna ich wyruchała. W ojczyźnie życie było zmaganiem się z rzeczywistością. A kiedy pracują na etacie w Wielkiej Brytanii, wykonując najprostsze prace, zmagać się nie muszą, po prostu żyją”.
O narodowych mitach:
„Jak się wojnę przegrywa, to znaczy, że się, za przeproszeniem dało dupy i nie należy tego afirmować. Nie znoszę obnoszenia zbitej dupy po drzewcach jako powodu do chwały narodowej. Nie rozumiem polskiego kultu klęski”.
O Śląsku:
„Mieszkańcy centralnej Polski nie rozumieją Śląska. Dla was bycie Polakiem i kwestie narodowościowe są przyrodzone. Jeśli człowiek się urodził, to znaczy, że jest Polakiem. Tak jak ma kolor włosów albo oczu. Wejście w paradygmat, że kwestia przynależności narodowej jest efektem wyboru, jest dla niektórych intelektualnie niewyobrażalne. Na pograniczu można się urodzić Niemcem, a zostać Polakiem, albo odwrotnie, albo jeszcze ciekawiej. Mój pradziadek miał trzech braci i tylko on jeden chciał zostać Polakiem. Zmienił swoje nazwisko z Josefa Smolki na Józefa Smołkę, a jego bracia nie”.
O śląskości:
„Mam nadzieję, że śląskość przetrwa, że wymyśli się od nowa, bo tylko tak może przetrwać. Że język przetrwa, a może przetrwać tylko przez kodyfikację i wejście do nauczania w szkołach podstawowych. Wszystkie wymierające języki europejskie przetrwały właśnie w taki sposób – i to jest też moja nadzieja względem Polski, bo takie działania nie mogą odbywać się wbrew woli państwa. A w tej chwili Polska nie chce być opiekunką śląskości, Polska stara się śląskość przyduszać”.
O narodowości śląskiej:
„Dziś nikt o zdrowych zmysłach nie jest w stanie wymyślić istnienia Śląska poza Rzeczpospolitą. Nie rozumiem zupełnie, w jaki sposób potwierdzenie prawne stanu faktycznego - to znaczy istnienia nas, Ślązaków - miałoby czymkolwiek Polsce grozić.Nie wypowiadam się nawet na temat autonomii, nie wiem, czy Śląsk poradziłby sobie jako region autonomiczny, to jest kwestia ekonomiczna i organizacyjna. Wiem natomiast, że Ślązacy zasługują na uznanie swojej odrębności etnicznej. To jest jedno z elementarnych praw człowieka i ta odrębność wynika z historii po prostu. Nie spadliśmy z księżyca wczoraj, jesteśmy tu od zawsze, a przynajmniej od dawna. To Polska do nas przyszła, a nie odwrotnie”.