Syryjczycy, którzy nie popierają ISIS, mają zielone oczy
Lena w Damaszku uczyła angielskiego, jej mąż Nidal był kierowcą w nuncjaturze. Od kilku miesięcy mieszkają w Opolu. Kiedy uciekali przed ISIS, zdawało im się, że nigdy nie wrócą do Syrii. Teraz marzą o powrocie do domu.
Na pytanie, dlaczego zdecydowali się na wyjazd do Polski, odpowiadają jednym słowem: ISIS. Kiedy ich wioska pod Damaszkiem znalazła się pod rządami Państwa Islamskiego, stało się jasne, że nie będzie tam dla nich miejsca, a ich życie każdego dnia jest w niebezpieczeństwie. Nie muszą w tym celu robić niczego szczególnego, nie muszą z terrorystami walczyć. Powodem zagrożenia jest to, że w ogóle są. Zwłaszcza że są chrześcijanami.
Tę przynależność religijną Lena (jej imię czyta się Lina) mocno akcentuje. W ciągu półtora roku pobytu w Polsce - najpierw w Poznaniu, a od kilku miesięcy w Opolu - zdążyła się już przyzwyczaić, że ludzie o ciemniejszej karnacji i mówiący po arabsku często budzą u nas lęk, czy nie są muzułmanami i terrorystami. Zdarza się, że ten lęk przechodzi w agresję. Ich dorosły syn, Rafael przekonał się w Poznaniu na własnej skórze, że to nie jest tylko negatywny stereotyp Polski i Polaków.
- Jechał z kolegą tramwajem - opowiadają rodzice - i jeden z nich przez komórkę rozmawiał po arabsku. I to wystarczyło, żeby Rafi został wypchnięty z tramwaju, a ów kolega dotkliwie pobity. Na nic się zdały zapewnienia, że nie są terrorystami, na nic tłumaczenia, że nie są muzułmanami, tylko wyznawcami Chrystusa. Ten kolega jest w Polsce od kilku lat, mówi już dość dobrze po polsku. Napastnicy na pewno rozumieli, co do nich mówi, ale bić nie przestawali. To było dla nas denerwujące i rozczarowujące jednocześnie. Bo co mamy robić? Wracać do Syrii pod władzę Państwa Islamskiego? Na to wychodzi.
Lena i Nidal do dziś nie potrafią tamtego zdarzenia ani zrozumieć ani zaakceptować.
- Przecież dlatego uciekaliśmy z islamskiej Syrii, gdzie dawano nam na co dzień odczuć, że jesteśmy obcy, do katolickiej Polski, żeby poczuć się jako chrześcijanie w domu, żeby znaleźć pokój. Tymczasem okazało się, że tutaj, przynajmniej dla części ludzi, też jesteśmy obcy, bo mamy ciemniejszą skórę i rozmawiamy ze sobą po arabsku. Nasze chrześcijaństwo nie ma dla nich żadnego znaczenia.
Dyrektor Caritasu, ks. dr Arnold Drechsler podkreśla, że obecność tych niewielu syryjskich chrześcijan, którym udało się do Polski wyjechać, jest szansą, żeby inaczej spojrzeć nie tylko na nich, ale i na swoją wiarę.
- Lubimy podkreślać, że Matka Boża jest Królową Polski - mówi. - A już trudniej przyjąć nam słowa Jana Pawła II, że jest także ikoną kobiety w drodze, kobiety wędrującej, która rodzi Syna z dala od domu i musi z Nim uciekać do innego kraju. Niedawno odczytywaliśmy w kościołach akt przyjęcia Chrystusa za Króla i Pana. I to oczywiście dobrze. Ale nie możemy być z Jezusem tylko przy śpiewie hosanna. A jak przychodzi pod postacią uchodźcy, to każemy innym - Niemcom czy Francuzom - się Nim zajmować.
Przybysze podkreślają, że w Opolu czują się i dobrze, i bezpiecznie. A czasem są wzruszeni ludzką życzliwością.
- Mieszkamy niedaleko „Karolinki” - opowiada pani Lena - i z sąsiadami mamy bardzo przyjazne relacje. Jak ugotuję coś naszego, niosę im, żeby spróbowali. Oni odwzajemniają się tym samym. Tak że zdążyłam już polubić pierogi (Nidal nie za bardzo). Kiedy wróciliśmy ze wspólnego świętowania z krewnymi w Dobrodzieniu, sąsiedzi czekali na nas ze świątecznymi życzeniami i z opłatkiem.
Przez Poznań do Opola
Droga Leny, Nidala i Rafaela z Syrii do Polski wiodła przez Liban i przez pomoc Fundacji Estera, która próbowała sprowadzać chrześcijan z Bliskiego Wschodu do Polski. Kiedy pomysł się pojawił, biskup Andrzej Czaja zaoferował przyjęcie 50 takich rodzin do diecezji opolskiej. Natychmiast przygotowano dla nich miejsce, ale przyjechały tylko dwie rodziny, bo państwo okazało się nieprzygotowane do koordynowania takiej dużej akcji. Brat Leny z żoną i trójką dzieci, który także uciekał z Syrii przed wojną, trafił do Głogówka. Obecnie mieszka w Dobrodzieniu. Pracę i mieszkanie zapewniła mu znana firma meblarska Piotra Klera.
Lena z Nidalem przyjechali do Polski w grupie 160 syryjskich chrześcijan w lipcu 2015 roku. Po jednym dniu spędzonym w hotelu w Warszawie część z nich trafiła do Poznania, inni do Wrocławia. Lena i Nidal przez rok w Poznaniu - mieszkali w bloku na jednym z osiedli - byli pod opieką tamtejszego Kościoła baptystów. Opłacano im mieszkanie i dawano pieniądze na życie. Fundacja Estera opłacała im przez osiem miesięcy kurs języka polskiego. Nie były to zmarnowane pieniądze. Lena rozumie sporo z tego, co mówimy, choć o losach swojej rodziny opowiada po angielsku, wtrącając pojedyncze polskie słowa. Ale ma świadomość, że w polskim robi duże postępy.
- Studiowałam filologię na uniwersytecie w Damaszku, więc wiem, jak się uczyć języka - przyznaje. - Rozumiem coraz więcej. Myślę, że i z mówieniem będzie lepiej. Wprawy nabieram przez kontakty z ludźmi, bo w Opolu już na kursy językowe nie chodzimy.
O pobycie syryjskich chrześcijan w Opolu dyrektora Caritasu Diecezji Opolskiej powiadomił pomocniczy biskup opolski Paweł Stobrawa (członek Komisji Episkopatu Polski ds. Uchodźców).
- Udało się z nimi skontaktować pod koniec listopada - opowiada ks. dr Arnold Drechsler, dyrektor Caritasu Diecezji Opolskiej. - Zaprosiłem ich do naszej centrali i zobaczyłem w nich takich wzorcowych uchodźców, naprawdę uciekających przed niebezpieczeństwem, nie mających żadnych złych zamiarów i przyjeżdżających do nas z bagażem nadziei w sercu na znalezienie w Polsce dobrych ludzi. Oni dlatego tak mocno przeżyli akty agresji, jakie tu spotykały ich bliskich i przyjaciół, że Polska to dla nich jest przede wszystkim kraj Jana Pawła II, którego poznali osobiście w 2001 roku. Niewiele zabrali ze sobą, jadąc na tułaczkę, ale pamiątki po tamtej rozmowie przechowują. Było dla mnie jasne, że to spotkanie z nami nie może się skończyć na wymianie uprzejmości. Musimy im udzielić konkretnej pomocy.
Caritas zatrudnił panią Lenę w swojej centrali. Wykonuje proste zajęcia biurowe, pracuje też, sortując rzeczy w magazynie odzieży i przygotowując ubrania dla przychodzących do otwartej niedawno w Opolu łaźni dla osób bezdomnych.
- Zależy nam, żeby nasi goście integrowali się w Polsce właśnie przez codzienne kontakty i przez pracę. To nie polega tylko na tym, że w rozmowach z nami poznają język polski - podkreśla ks. Drechsler. - My ich także poznajemy. Przy pierwszym spotkaniu pani Lena napisała mi na kartce arabski zwrot „Salam a lacom”. To oznacza: Pokój z tobą. Tak to brzmi, kiedy wita się z nami w tym języku chrześcijanin. Muzułmanin powie raczej „Salam alejkum”. Oni tu razem z nami pracują i razem z nami się modlą. Uczestniczyli w spotkaniu wigilijnym dla pielęgniarek Caritasu w Kamieniu Śląskim i spotkali się przy tej okazji z arcybiskupem Alfonsem Nossolem. Byli na opłatku w centrali Caritasu i wtedy czuli się uskrzydleni, bo mogli dać wyraz temu, że są chrześcijanami bez skrępowania i bez obawy.
Nidal trochę pomaga żonie w magazynie Caritasu. On na razie pracy nie ma (syn znalazł zajęcie w jednej z opolskich firm transportowych). Jej zdobyciu z pewnością nie sprzyja to, że języka polskiego jeszcze wystarczająco nie zna (mówi po arabsku i po francusku). Nie ukrywa, że nie jest mu jako mężczyźnie łatwo żyć, korzystając z pomocy innych i z pracy własnej żony. W czasie pobytu w Polsce stracił kilkanaście kilogramów. Nie dlatego, że uchodźcy głodują, tylko z powodu dokuczliwego stresu, który go nie opuszcza.
Tam garnitur, tu dżinsy
- Moje życie bardzo się zmieniło - nie ukrywa Nidal. - Dopiero w Polsce przyzwyczaiłem się do chodzenia stale w dżinsach i w bluzie. W Damaszku moja praca (był kierowcą nuncjusza apostolskiego w Syrii - przyp. red.) wymagała chodzenia w garniturze, zostało ich w szafie w naszym domu kilkanaście. Rozumiem, że tamtej pracy nikt mi nie zaproponuje. Nie mam uprawnień na samochód ciężarowy, ale autem osobowym czy busem jeździć umiem, niezależnie od marki. I jestem gotów to robić, jeśli znajdzie się ktoś, kto mnie zatrudni.
Nidal nie ukrywa, że jego dotychczasowe polskie i opolskie doświadczenia z pracą kierowcy nie były dobre. Zwykle proponowano mu, by jeździł za grosze i na czarno, a ostatecznie nie wypłacano nawet tego, co zarobił. - Na takich ludzi, jak mój ostatni opolski pracodawca, w Syrii mówimy Ali Baba - śmieje się Nidal. - I jest to u nas synonim złodzieja.
Przybyszów z Syrii cieszy każdy przejaw ludzkiej życzliwości, każdy uśmiech i dobre słowo. Trudniej im przywyknąć do polskiego klimatu, zwłaszcza teraz, zimą.
- W Syrii też widywaliśmy śnieg - mówią - ale mamy tylko jeden taki miesiąc w roku. W pozostałych jest tam jednak wyraźnie cieplej niż w Polsce.
Inny jest też w Syrii chleb. Nasz, pieczony na zakwasie, zdaje się przybyszom trochę ciężki. Jeśli tylko mają okazję, chętnie kupują pochodzące z ich kultury płaskie chlebki. W Opolu nawiązali kontakt z Egipcjaninem, który takie podpłomyki sprowadza z Syrii i sprzedaje.
- Mieliśmy okazję tu na moim biurku spróbować tego chleba - opowiada ks. Drechsler - z dodatkiem oliwy z oliwek wymieszanej z oregano i ziołami. Taki przyprawiony placek zwija się w rulon, trochę jak cygaro i w tej postaci je. Smakuje to fantastycznie i jest dietetyczne.
Przybysze nie przestają śledzić - z pomocą internetu - co dzieje się w Syrii. Cieszą ich wyrazy poparcia okazywane w Polsce mieszkańcom Aleppo. Ale i w tym kontekście dochodzi czasem do nieporozumień.
- Oglądałam niedawno na jednym z portali społecznościowych relację z marszu poparcia dla mieszkańców Aleppo - opowiada Lena. - Cieszyłam się, kiedy słyszałam okrzyki Polaków „Jesteśmy z wami”, „Pomoc dla Aleppo”. To zawsze podnosi na duchu. Zwłaszcza w momencie, gdy w mieście zapanował spokój, udało się nawet w centrum - pierwszy raz od lat - ustawić i oświetlić choinkę i obchodzić publicznie Boże Narodzenie. Ale w pewnym momencie zobaczyłam, że jeden z demonstrantów ma w ręku nie obecną flagę syryjską (czerwono-biało-czarną z dwiema zielonymi gwiazdami na środkowym pasie), do której jesteśmy bardzo przywiązani. Mówi się nawet - ze względu na te gwiazdy - że Syryjczycy, którzy nie popierają terrorystów, mają zielone oczy. Tamten człowiek niósł dawną flagę Syrii (zielono-biało-czarną z trzema czerwonymi gwiazdami). Wpisałam w komentarzu: To nie jest flaga Syrii, używają jej terroryści. Ale ten wpis został po chwili usunięty, a mój dostęp do strony zablokowany.
Lena przyznaje, że pierwszą noc po świętach spędziła bezsennie.
- Martwię się o ojca i innych krewnych, którzy zostali w Syrii. Utrzymujemy z nimi kontakty przez Skype’a, wysyłamy esemesy, ale to bezpośrednich relacji nie zastąpi.
Opolscy Syryjczycy nie różnią się pewnie od wszystkich uchodźców na świecie. Są rozpięci pomiędzy swoje dawne i obecne życie.
- Zasadniczo myślę po arabsku - opowiada pani Lena - ale kiedy teraz mówię więcej po angielsku, wtedy i myśli przestawiają się na ten język. I po polsku też zdarza mi się myśleć. Wszystko to jest we mnie pomieszane.
Pomieszana i niejasna jest też na razie przyszłość Nidala i Liny. Oboje przyznają, że w pierwszych tygodniach po wyrwaniu się ze świata rządzonego przez ISIS sądzili, że nie wrócą do Syrii już nigdy. Po półtorarocznym pobycie w Polsce nie jest to już tak oczywiste. Tęsknota coraz częściej bierze górę. Kiedy pytamy, za czym najbardziej tęsknią, zapada dłuższa chwila ciszy.
- To są detale trudne do wyrażenia, ale bardzo istotne - odpowiada w końcu Lena. - Mnie brakuje mojej pracy, czyli kontaktu z uczniami, tęsknimy za syryjskim słońcem, za naszą muzyką, za krewnymi, którzy tam zostali. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś wrócimy.