Świat biedny, ale przecudny. Tak wyglądało bojkowskie wesele [ZDJĘCIA]

Czytaj dalej
Fot. Wojtek Zatwarnicki
Dorota Mękarska

Świat biedny, ale przecudny. Tak wyglądało bojkowskie wesele [ZDJĘCIA]

Dorota Mękarska

Jak w ciągu kilku godzin odtworzyć wesele bojkowskie, które trwało tydzień? W Myczkowie spróbowali. Z dobrym skutkiem

Bojkowie nie byli purytańskim społeczeństwem. Z jednej strony bardzo religijni, z drugiej do seksu mieli swobodne podejście, typowe dla ludzi gór. Jednak nie do wyobrażenia było, by zadeklarowana para żyła na tzw. kocią łapę. A jak był ślub - musiało być wesele.

Po Bojkach, góralach połonin, w Bieszczadach pozostały już tylko chyże i cerkwie. Zapomniane zostały ich obrzędy i zwyczaje. Wiemy o nich tylko tyle, co zostało zapisane przez etnografów, co ostało się w ludzkiej pamięci i co zanotowano na Ukrainie, dokąd Bojkowie zostali wysiedleni w 1944 roku i w czasie Akcji „Wisła”.

Po 1956 roku Bojkowie mogli wracać z wywózek, ale już nie mieli gdzie. Ich domy zostały zajęte przez sąsiadów, a pola i łąki uprawiali inni gospodarze.

Nie pasowali też do nowej, socjalistycznej rzeczywistości. Ich świat, pełen religii, magicznych wierzeń, czarów i zabobonów, nie mieścił się planach, którymi władza socjalistyczna na siłę uszczęśliwiała chłopów i robotników.

Ostatnie pokolenie, które może odtworzyć świat Bojków

Okruchy pamięci o zapomnianym ludzie zbiera Muzeum Kultury Duchowej i Materialnej Bojków w Myczkowie. Wspólnie z gminą Solina, Gminnym Ośrodek Kultury, Sportu i Turystyki, Regionalnym Centrum Kultury oraz Kołem Gospodyń Wiejskich w Bukowcu udało mu się odtworzyć wesele bojkowskie.

– Wartością tej inscenizacji są ludzie, ostatni w naszej gminie, z wiosek Bukowiec, Wołkowyja, Solina, Rajskie, dzięki którym można jeszcze pokazać świat Bojków. Bez żadnych podtekstów politycznych, taki jaki był. Ten świat był biedny, ale przecudny – podkreśla Stanisław Drozd z Muzeum Bojków w Myczkowie. – Tu nigdy nie było Ukrainy, ale żyli Bojkowie, Rusini, którzy mieli pochodzenie wołosko-ruskie. Wołosi to pasterze z Europy południowo-wschodniej. Niektórzy lokują ich w Dalmacji, czyli dzisiejszej Chorwacji. Gdy przyszli w Bieszczady w XVI wieku, to z miejscową ludnością stworzyli lud, który etnografia podzieliła na Hucułów, Bojków i Łemków. Z tej trójki nie usłyszy się tylko o Bojkach, ponieważ ich kultura była niesamowicie prosta i prymitywna. Zadziałała też powojenna historia i działalność UPA, a także to, że wszyscy ci ludzie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zniknęli z tych ziem.

– Pamiętam z dzieciństwa, jak chodziłam z rodzicami na wesela – wspomina Bożena Wisła z Koła Gospodyń Wiejskich w Bukowcu. – Te wesela były piękne i chcieliśmy je odtworzyć, bo jesteśmy ostatnim pokoleniem, które może to zrobić.

Muzeum, które powstało dzięki pasji miejscowego nauczyciela

Inscenizacja, przygotowana na podstawie zapisów etnografa Oskara Kolberga, materiałów Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku oraz relacji i wspomnień najstarszych mieszkańców, odbyła się 26 listopada br. w Myczkowie. W otoczeniu starych, muzealnych eksponatów, wesele stało się tak autentycznym, jak tylko jest to możliwe we współczesnych czasach.

Muzeum powstało za sprawą Stanisława Drozda, historyka i pasjonata kultury ludowej Bieszczadów. Pasja miejscowego nauczyciela narodziła się w latach 70. ubiegłego wieku. Wówczas zaczął on gromadzić pierwsze zbiory, które były przechowywane w szkole podstawowej. Eksponaty służyły jako pomoce dydaktyczne, dzięki którym nauczyciel objaśniał dzieciom miniony świat.
Z biegiem czasu powstał znacznych rozmiarów zbiór i wówczas narodził się pomysł powołania muzeum. Z pomocą przyszła gmina Solina, która objęła opieką nowo powstałą placówkę i przeznaczyła budynek na jej siedzibę. Pozyskane fundusze europejskie pozwoliły na jego remont i przystosowanie do potrzeb muzealnych.

W 2013 roku Stanisław Drozd przekazał zgromadzone zbiory na rzecz Gminnego Ośrodka Kultury, Sportu i Turystyki w Solinie z/s w Polańczyku i tak powstało Gminne Muzeum Kultury Duchowej i Materialnej Bojków w Myczkowie.

Dzięki zgromadzonym przedmiotom związanym z dawnym życiem okolicznych wsi, dworów i miasteczek, muzeum utrwala wiedzę na temat zwyczajów, obrzędów, tradycji i codziennej pracy ludzi minionej epoki w Bieszczadach. Szczególnie zaś stara się zachować pamięć o Bojkach, którzy przez przeszło pięciu stuleci wzbogacali barwny krajobraz etniczny tych ziem.

Przez 120 lat nikt takiego wesela nie miał!

Inscenizacja przedstawiała wesele, jakie odbywało się w okresie międzywojennym, głównie w Bukowcu, choć jego rekonstrukcja była nie lada wyczynem.

– Nie byliśmy w stanie odtworzyć w ciągu kilku godzin wesela, które trwało tydzień – zauważa Stanisław Drozd.

W rolę nowożeńców wcielili się autentyczni młodzi małżonkowie, którzy trzy tygodnie przed inscenizacją wzięli ślub.

– Nie mieliśmy wesela, i to jest nasze prawdziwe wesele. Bardzo na nie czekaliśmy. Takie wyjątkowe i niecodzienne wesele było widać nam przeznaczone – mówi Patrycja Rząsa. – Na pewno przez 120 lat nikt takiego wesela nie miał – dodaje jej mąż Krystian.

Patrycja pochodzi z Wołkowyi i wraz z rodzicami prowadzi restaurację. Zarówno dla niej, jak i jej rodziny bardzo ważne jest kultywowanie bieszczadzkiej tradycji. Krystian urodził się w Bukowcu. Pracuje na budowie. Młodzi poznali się na urodzinach koleżanki. Przystojny chłopak od razu wpadł Patrycji w oko. Dziewczyna obserwowała go przez dłuższy czas, aż wreszcie postanowiła, że powinni poznać się bliżej. Po roku „chodzenia” Patrycja i Krystian zaręczyli się, a 6 miesięcy później wzięli ślub.
Na pomysł, by młodzi powtórzyli w inscenizacji wesela bojkowskiego swoje role życiowe, wpadła sąsiadka z Bukowca, Bożena Wisła, która tak jak ojciec Patrycji zajmuje się wyrobem serów. Wspólna pasja łączy dwie rodziny.

– Patrycja przyszła do mnie i powiedziała: zapisałam nas na wesele – Krystian opowiada, jak został postawiony przed faktem dokonanym. – Powiedziałem tylko: to super, Pati, bo uważam, że to dla nas świetna odskocznia od normalnego życia.

Młodzi nie spodziewali się jednak, że spektakl będzie oglądać mnóstwo ludzi, a oni znajdą się w centrum zainteresowania, również mediów.

– To duży stres, ale i wielka przyjemność. Na pewno tego nie żałujemy. To pierwsze takie medialne wydarzenie w naszym życiu – podkreśla Patrycja.

Chętnie wcielą się też w role nowożeńców w następnych inscenizacjach wesela, jeśli będzie ono kontynuowane w kolejnych latach.

– Jesteśmy z pokolenia, które nie miało już kontaktu z tradycją bojkowską. Dlatego na początku naszej przygody z weselem nie wiedzieliśmy nic na jego temat – przyznają młodzi. – Wszystko było dla nas zaskoczeniem.

Czy macie jałówkę na sprzedaż?

W ten zapomniany świat wprowadził uczestników wesela Stanisław Drozd.

Weselna kołomyja u Bojków nie trwała krótko. Gdy młodzieniec poczuł do dziewczyny „miętę przez rumianek”, wysyłał ojca do rodziców wybranki, by dogadał się w sprawie ożenku. W wielu przypadkach były to jednak związki kojarzone z wyrachowania. Młodzi nie mieli nic do gadania, a wszystko ustalali rodzice, mając na względzie przede wszystkim ekonomiczny byt dzieci.
Swaty były rodzajem transakcji handlowej, która odzwierciedlała się nawet w słownictwie. Gdy ojciec kawalera przychodził do rodziców dziewczyny, pytał ich, czy mają jałówkę na sprzedaż. Tym określeniem przezywano też kobietę, która nie mogła zajść w ciążę.

Choć był to w dużej mierze teatr, targowano się zawzięcie. W czasie przedstawienia rodzice pytali córkę o zgodę. Jeśli dziewczyna powiedziała „tak”, ustalano, co kto wniesie do związku, bo bez posagu nie mogło być mowy o ślubie. Było to tak surowo przestrzegane, że kobiety, które nie miały żadnego wiana, wiodły życie po służbach. Panna, by wstąpić w związek małżeński, musiała mieć choć kilka reńskich, ale największym powodzeniem cieszyły się kandydatki, które w posagu mogły wnieść pole.
Mężczyźni pod tym względem byli w lepszej sytuacji, gdyż po I wojnie światowej, gdy wielu żołnierzy nie wróciło do domów, kawaler mógł „przystać” do kobiety, której wojna zabrała męża. Czasami zdarzały się niezręczne sytuacje, gdy uważany za nieboszczyka ślubny wracał do żony, która żyła już w drugim związku.

Po całym spektaklu z targowaniem dochodziło wreszcie do ślubu. Mógł on odbyć się w kościele lub w cerkwi. Oczywiście wcześniej dawano na zapowiedzi, które ksiądz głosił przez trzy tygodnie. W tym czasie młodzi, jeśli mieli problemy z pacierzem, bo i tak się zdarzało, musieli odpracować swoje na plebani, która zazwyczaj była również folwarkiem.

Młodych do świątyni wprowadzał świaszczennik, czyli kapłan, który wychodził im na powitanie. Sam obrzęd odbywał się bez odprawienia mszy świętej. Młodzi wymieniali się obrączkami, które wykonane były z brązu lub miedzi, bo na złoto nikogo nie było stać. Podczas błogosławieństwa młodzi musieli złożyć palce na krzyż, a nad ich głowami drużbowie trzymali korony.
Księdzu w podarunku za udzielenie sakramentu dawano kurę i pięknie tkane chusty. W czasach zaboru były to już pieniądze, bo Austriacy postanowili zaprowadzić w tej kwestii instytucjonalny porządek. Jeśli młodzi nie mieli pieniędzy, by zapłacić za ślub, musieli się zapożyczyć, bo nie było przypadków, by kapłan zwalniał z opłaty.

Uroczystość zaślubin, choć odbywała się w domu Bożym, obfitowała w magiczne elementy, gdyż świat Bojków przesiąknięty był magią i czarami. Drużba musiał mieć przy sobie metalową siekierkę, ponieważ wierzono, że metal odpędzał zło. Po złożeniu ślubnej przysięgi młody nie mógł pierwszy powstać, tylko młoda. Kolberg zapisał, że po ślubie kobieta przepuszczała jajko pod koszulą. Jeśli dobrze się potoczyło – była to pomyślna wróżba. Miała zwiastować bezproblemowe wydawanie na świat dzieci i pomyślne wychowywanie potomstwa.

Na weselu bawił się kto chciał

Po wyjściu ze świątyni nowożeńcy wstępowali do karczmy. Młodzi nie zapraszali gości na przyjęcie, bo do karczmy mógł wstąpić każdy, kto tylko miał ochotę zabawić się na weselu. Zwyczaj otwartych weselnych drzwi był jeszcze kultywowany współcześnie, z czego korzystali harcerze, którzy spędzali wakacje w Bieszczadach. Na wesele potrafił wparować cały obóz, co nikomu nie przeszkadzało. Do dzisiaj o tych weselach krążą w Bieszczadach legendy.

Po opuszczeniu przez młodych karczmy zabawa zaczynała się w dwóch miejscach: u młodego i u młodej. Orszak weselny przemieszczał się z jednego domu do drugiego, co w sytuacji, gdy młodzi pochodzili z daleko położonych wiosek, wcale nie było łatwe. Małżeństwa zawierano jednak przeważnie w obrębie jednej wsi lub pobliskich miejscowości, więc to znacznie ułatwiało sprawę.

W czasie chodzenia od domu do domu przekazywano sobie podarki. Od młodej niesiono młodemu koszulę. Oblubieniec wręczał świeżo poślubionej małżonce tzw. zawicie, w skład którego wchodziła chustka i chamełka, czyli kółeczko wykonane z gałęzi jabłoni. Mężatka zawijała na nie włosy pod czepkiem, na który dopiero zakładana była chustka.

Młoda rozpoczynała nowe życie z dobytkiem wyniesionym z domu. Drużbowie nieśli więc do młodego pierzynę i inne przedmioty codziennego użytku. Czasami, by dokuczyć drużbom i podkręcić zabawę, kładziono do tobołków cegłówki, by za lekko im nie było.

– To było przedstawienie, w czasie którego goście stawali się aktorami – podkreśla pan Stanisław. – Jeśli drużba czy swaszka przejawiali talent do zabawy, byli przez wszystkich zapraszani, bo potrafili rozruszać ludzi.

Pierogów wystarczyło dla wszystkich

– Ludność, która zamieszkiwała te okolice, była bardzo biedna, więc nasze wesele też nie jest bogate – podkreśla Bożena Wisła.
Gospodynie z kół gospodyń wiejskich, które przygotowały weselną ucztę, nagotowały i napiekły tyle potraw, że starczyło jedzenia dla wszystkich, a stoły się uginały. I choć było ono swojskie i nawiązywało do tradycyjnej bieszczadzkiej kuchni, rozmachem odbiegało od bojkowskiego, weselnego posiłku.

Bojkowie rzadko jadali mięso, ale z okazji wesela wjeżdżało ono na stoły. Na pierwsze danie był, tak jak to i dzisiaj często bywa, rosół z kury z makaronem grubo krojonym, zwanym łokszą. Następnie podawano zrazy robione z mięsa z rosołu. Jadano je z chlebem. Stałym elementem weselnego menu były pierogi i maczanka, czyli sos ze startego sera lub ziemniaków. W tym sosie maczano chleb, i tak to danie spożywano. Nie było słodkich ciast i deserów. Ich miejsce zastępował prozaiczny chleb.
Choć dzisiaj brzmi to dziwnie, pierwszy taniec tańczyły teściowa z synową. Dopiero potem młoda mogła zasiąść za stołem.
Oczywiście, wesele nie mogło obyć się bez przyśpiewek. Te ostatnie były często mocno złośliwe, a nawet „pieprzne”. Starosta śpiewająco dogadywał starościnie, a drużba młodej lub młodemu.

– Nikt się nie obrażał, bo to była jedna wielka zabawa – dodaje gospodyni z Bukowca.

Jeśli młoda była miła i pracowita, mogła spodziewać się łagodnego potraktowania, ale gdy nie spełniała tych warunków, nikt jej nie oszczędzał.

Żona była własnością męża

W czasie bojkowskiego wesela musiały odbyć się oczepiny, a po nich pokładziny. Parę prowadzono do komory, gdzie miała okazję skonsumować świeżo zawarty związek. Rzadko zdarzało się, by był to pierwszy raz dla dziewczyny i chłopaka. U Bojków młodzi ludzie nie byli od siebie izolowani. Pasali razem krowy i pracowali wspólnie w polu. Okazją do flirtowania, a także posmakowania czegoś więcej, były też tzw. wieczórki. Wieczorami dla zabawy spotykano się w niezbyt dobrze oświetlonych izbach. Co bardziej zapobiegliwi potrafili nawet schować się za piecem, nie tylko, by się tam zagrzać. To wszystko sprzyjało wczesnym doświadczeniom seksualnym, ale miało też swoje konsekwencje.

– Na Bojkowszczyźnie było bardzo dużo nieślubnych dzieci, ale życie tzw. kopydlaków, czyli dzieci pozamałżeńskich, nie było łatwe. Patrzono przez palce na zalecanie się żonatych mężczyzn do młodych dziewcząt. Zresztą to, że mężczyźni lgnęli do dziewczyny, było dobrze widziane. Nikomu to nie przeszkadzało – o tych szokujących z dzisiejszego punktu widzenia obyczajach opowiada Stanisław Drozd.

– Nie było tylu atrakcji co obecnie, więc ludzie robili to co robili – śmieje się Patrycja.

Jeśli ślub brała panna, po pokładzinach wynoszono z komory prześcieradło z widocznymi znakami czystości przedmałżeńskiej młodej. Relacje mówią, że w przypadku wątpliwej cnoty panienki też dawano sobie radę. Na podorędziu zawsze był kurczak, któremu z tej okazji podrzynano gardło.

– W podstawowych założeniach wesele współczesne i bojkowskie wyglądają podobnie. Tak jak i wtedy, jest obecnie dużo ludzi, jedzenie i picie, ale oczepiny i pokładziny były dla nas zupełną nowością – przyznaje Patrycja. – Dzisiaj oczepiny wyglądają całkowicie inaczej. Fajnie było to zainscenizować, ale w dzisiejszych czasach jest lepiej. W tradycji bojkowskiej kobiecie upinano włosy, bo mężatka nie mogła sobie pozwolić na to, by chodzić z rozpuszczonymi włosami w obecności innych mężczyzn. Dzisiaj możemy to uznać za łamanie praw kobiet.

– Żona była własnością męża i mężczyzna musiał panować nad swoją kobietą – dodaje Krystian.

Po wyjściu młodej z komory, drużba robił sobie z niej żarty i poddawał próbom. Rozsypywał na przykład śmieci i kazał jej zamieść izbę, by sprawdzić zręczność młodej kobiety podczas domowych porządków.

Drugiego dnia wesele trwało nadal. Rano ojciec panny młodej przynosił śniadanie, ale jeszcze przed posiłkiem młodzi szli umyć się w rzece, co nie było nadużywaną czynnością u Bojków. Bywało też, że młoda szła po wodę, by przynieść ją do izby. Od początku więc akcentowano status kobiety w nowo powstałej rodzinie.

Patrycja uważa, że należy zapomniane obyczaje pokazywać szerszej publiczności, choć dzisiaj są one dla kobiet nie do przyjęcia.

– Nie chodzi o to, by do tego wracać, ale by pokazać jak było i by kobiety zobaczyły, jak czasy się zmieniły – mówi młoda mężatka.

Dorota Mękarska

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.