Stuhr: Teatr mój widzę w operze
Dziś wieczorem zadebiutuje Pan jako reżyser operowy! „Don Pasquale” Donizettiego już czeka, czekają soliści, zespół i publiczność. Podobno każdy z twórców filmowych „dorasta” kiedyś do kontaktu z operą. Ale nie bał się Pan tej odmienności widowiska?
Czy się bałem? Bardziej pewnie tremę mam teraz, przed premierą, bo to już za kilka godzin i trudno gdzieś „uciec”, trzeba już „tylko” pokazać, co powstało. Ale inne uczucia mi towarzyszyły w tym pierwszym zetknięciu się z operą. Patrzyłem na wszystko z pewną… zazdrością, ale i z nostalgią.
A to dlatego, że opera - i, jak myślę, jeszcze tylko opera ma w sobie to wszystko, co miał kiedyś prawdziwy teatr. W niej to wszystko pozostało, ona ma wszelką podstawę, by oszołomić wielkością.
Już tyle razy narzekaliśmy na tych łamach na całkowitą zmianę estetyki współczesnego teatru, że musiałem być tutaj i zaskoczony i zazdrosny! O ten rozmach, o wielkość struktury. A przecież z tzw. łezką w oku wspominałem tu nieraz rozmach teatru totalnego, z którego wyrosłem, bo teatr był kiedyś ogromny, jak chciał Wyspiański! I jak my, wiele lat po nim też przeżywaliśmy we własnym doświadczeniu. Począwszy od organizacji, teatr był kiedyś olbrzymem! Ja z takiego teatru wyrosłem! Za takim tęsknię!
Wystarczy wspomnieć, że były takie czasy w Teatrze Starym, że można było równocześnie robić wielkie, wieloosobowe przedstawienia, jak „Dziady” i „Biesy”, ogarniając nimi w pomysłach inscenizacyjnych, dosłownie cały budynek teatru. I wszystko się pomieściło, i aktorów starczało, i taki teatr mógł działać na wyobraźnię tłumów publiczności. A później „Noc Listopadowa” Andrzeja Wajdy i „Wyzwolenie” Konrada Swinarskiego!
Ale w tym moim pierwszym spojrzeniu na operę, to nawet nie ilość artystów wywołała tę moją zazdrość. Raczej ilość działów organizacyjnych, które kiedyś każdy teatr też posiadał. Były przecież czasy, gdy teatr miał swoje pracownie kostiumów, pracownie dekoracji, gdy miewał armię pracowników technicznych i wszyscy byli pracownikami teatru, wszyscy czuli się do takiego teatru przywiązani.
I gdy pomyślę, że teraz bywa w teatrze tak, że dla konkretnej inscenizacji kupuje się doraźnie te niby-kostiumy w … „szmateksach”, bo nie ma w teatrze ani pracowni, ani specjalistów - to prawdziwa żałość musi człowieka ogarniać! Teatry pozbyły się pracowni, wszystko się zamawia na zewnątrz, a... opera wszystko ma.
Ja jeszcze pamiętam, jak w „Wyzwoleniu” moja Basia grała w zespole orkiestrowym. A w „Biesach” - cały zespół na górze, na balkonie stał, grał, wył, jako te biesy. W „Rewizorze „cała orkiestra dęta…
Ja za takim teatrem tęsknię, bo teatr dla mnie, to wciąż jest wielka magia! I tak było od dzieciństwa!
Od czasu, gdy jako dziecko statystowałem w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej, to zawsze było zadziwienie inscenizacją. Teatr - to dla mnie były czary. I tak się złożyło, że jak przyszedłem do Starego, to nadal były „czary”! To był teatr. To jest mój teatr.
Potem gdzieś kontynuacją tego, w której uczestniczyłem, jako widz, to był teatr Piny Bausch. Wywoziłem do niej studentów, żeby zobaczyli! To pamiętam, że gdzieś mógłbym temu wspomnieniu powiedzieć to, co mówię, wiele lat później w „32 omdleniach”: „a chciałoby się przeżyć coś takiego, coś takiego, żeby mróz przeszedł po kościach. A dzisiaj - to ma być jak w życiu”.
I patrzysz potem na scenę i widzisz takiego patałacha, wycirusa jakiegoś, który w podartych portkach coś plecie trzy po trzy… byleby było, jak w życiu.
A czy tego nam potrzeba? Przecież życia mamy dość, znamy je na pamięć, do znudzenia, a chciałoby się przeżyć coś takiego, „żeby mróz przeszedł po kościach”.
To był taki teatr, takie oczarowania. Nagle to wszystko zacząłem dostrzegać w operze.
Wysłuchała: Maria Malatyńska