Stuhr: Bogate życie z Andrzejem Wajdą
Jakże mieliśmy wielkie szczęście, że „byliśmy obok”! Długie i pełne sukcesów życie twórcze Andrzeja Wajdy zagarniało wszystkich. Otwarty, przyjazny, skłonny do pomocy i do rad był Mistrzem polskiego kina. Ba, polskiej kultury. Autorytetem, dobrym Duchem. Jednym słowem był inspiracją. Nic dziwnego, że jesteśmy pewni, że „my wszyscy z Niego”. Pan był Jego aktorem teatralnym i to przez bardzo długie lata. Tak trudno teraz tylko wspominać. Ale będziemy tu jeszcze niejeden raz do Niego wracać.
Dla mnie te długie z Nim lata otwierają się i zamykają listami. Lubił i umiał pisać listy, zawsze wiecznym piórem i tym swoim graficznie pięknym, ostrym pismem. Potrafił życzliwie i osobiście odnosić się w tych listach do adresata. Pierwszy list dostałem wtedy, gdy skomentował moją pierwszą dużą rolę, w filmie Kieślowskiego „Spokój”.
A ostatni list, sprzed kilku miesięcy, był wzruszającą dla mnie oceną wszystkich moich zmagań. I zdrowotnych, i społecznych, i artystycznych. Ostatni raz widziałem Go, gdy Manggha urządzała Jego 90. urodziny; ofiarowałem Mu wtedy kieszonkowe, XIX-wieczne wydanie „Pana Tadeusza”. Odpisał mi z podziękowaniem i napisał na końcu: „Jesteś uosobieniem odwagi życia, piękna rola, Twój Andrzej W.”. I dodał: „Miło będzie spotkać się kiedyś w Krakowie, o ile tam przebywasz częściej”.
I rzeczywiście spotkaliśmy się przedwczoraj, we środę, tylko czemu po raz ostatni?
Nasza współpraca teatralna trwała od 1973 roku, kiedy to miałem zastąpić Wojtka Pszoniaka w jego kreacji, Piotra Wierchowieńskiego w „Biesach”. Wojtek przeniósł się wtedy ze Starego Teatru do Warszawy i Wajda poszukiwał następcy, bo „Biesy” miały przed sobą długi żywot, kontrakty, zaproszenia na tournee.
Do dziś pamiętam, jak chciałem tę rolę otrzymać! Ale nic nie mogłem zrobić, nie znałem Wajdy. I pamiętam, że było nas kilku młodych aktorów, którzy stanęli do takiego niby konkursu. Byłem chyba zarekomendowany przez Krystynę Zachwatowicz, która wcześniej pracowała ze Swinarskim, a ja debiutowałem w jego „Dziadach” w roli bardzo ruchliwej, wymagającej wielkiej sprawności fizycznej, w roli Belzebuba. A rola Piotra Wierchowieńskiego też wymagała wielkiej ruchliwości. Tak ją zrobił Pszoniak.
I gdy padło na mnie, Wajda dał mi tylko jedną radę: graj dokładnie tak, jak Wojtek. Pamiętam, jak Jan Nowicki krzyczał na mnie w garderobie, że „tu kolega jakiś plagiat robi z Pszoniaka. Nie ma kolega własnej koncepcji tej roli”.
Ale wspaniały Wiktor Sadecki, już nieżyjący aktor, który grał tam tzw. starego Wierchowieńskiego, pocieszył mnie: Najpierw udawaj Wojtka, a potem sobie pomału tę rolę zrobisz. I miał rację. Graliśmy to jeszcze chyba przez 10 lat, w Polsce i na całym świecie, i ta rola gdzieś ze mną rosła.
Tak zaczęła się nasza znajomość. A następnym rozdziałem była rola w „Emigrantach”. Byłem już pięć lat na scenie, a tu pierwsza taka rola, która pozwala się aktorowi podsumować we własnych umiejętnościach. Niezwykle ważne wydarzenie w moim życiu artystycznym. Wajda zobaczył, jak próbujemy i nagle powiedział do mnie: „Jurku, bardzo fajny aktor się z pana zrobił”. To był jeden z największych stymulatorów dla mnie. Wiedziałem, że idę dobrą drogą. I wtedy bardzo się nasze więzy zacieśniły. I tych „Emigrantów” też graliśmy lata całe. Ugruntowało to też moją pozycję we Włoszech. Wajda w tym czasie otrzymał bardzo wysoką włoską nagrodę Premio Pirandello.
Wszystko się więc zbiegło: moje włoskie produkcje i produkcje Starego Teatru, a jeszcze i „Hamlet” Wajdy, który rozpoczął sezon włoski w „Teatrze Argentina” w Rzymie. Jest taki zwyczaj, że w tym teatrze zawsze sezon otwiera jakieś wielkie przedstawienie z Europy. I teraz był „Hamlet” Wajdy. I mój, bo grałem tam rolę tytułową. Moja pozycja we Włoszech bardzo się ugruntowała. Czyli Wajda przy tym był, Jego dobra aura tu też zadziałała.
Wysłuchała: Maria Malatyńska