Strażak z Łodzi uczył w Kenii jak gasić pożary
Mariusz Marszał, strażak z Jednostki Ratowniczo Gaśniczej nr 2 w Łodzi postanowił nietypowo spędzić urlop. Pojechał do Kenii uczyć strażaków i wolontariusz gaszenia pożarów.
W małym kenijskim mieście Thika na północ od Nairobi straż pożarna praktycznie nie działa. Istnieje co prawda jednostka państwowej straży, ale ich czas dojazdu do miejsca zdarzenia jest niesamowicie długi, a o ochotniczej straży pożarnej nikt nawet nie słyszał. Dlatego pożary mieszkań, domów, sklepów czy wypadki komunikacyjne często kończą się tragicznie.
Mariusz Marszał, strażak z Łodzi razem z trzema innymi Polakami pojechał we wrześniu do Kenii, żeby szkolić miejscowych z ratownictwa. Wyjazd zorganizowało Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM), jedna z organizacji, które ze względu na bardzo dużą liczbę ofiar w zdarzeniach losowych, wspierają rozwój ratownictwa w Afryce.
W Kenii, do której skierowano Polaków, program pomocowy przewiduje nie tylko szkolenia, ale i zaopatrzenie w sprzęt niezbędny do ratowania życia. Wozów specjalistycznych i sprzętu strażackiego Kenijczycy mają już pod dostatkiem, choć nie wszystkie są w dobrym stanie technicznym. To ciągle brakuje im szkoleń i przygotowanych do ratowania życia strażaków.
- Wykorzystując swój wolny czas podczas urlopu pojechałem do Kenii, by tamtejszych strażaków uczyć dowodzenia akcjami. Jednak najważniejszym zadaniem było przygotowanie wolontariuszy do tego, by potrafili w akcjach ratowniczych pomagać zawodowcom - mówi Mariusz Marszał. - Dla nas może być to dziwne, ale właśnie tych ochotników brakuje w Kenii najbardziej. Rozległe tereny i brak skutecznej metody wzywania pomocy, sprawiają, że ludzie niemal w nieskończoność czekają na służby ratunkowe.
Marszał dodaje, że właśnie w takich sytuacjach wybawieniem mają być wolontariusze - strażacy ochotnicy, których dotychczas w Kenii w ogóle nie było.
- Byłem pierwszym strażakiem, który w Thice zajął się przygotowaniem wolontariuszy do pracy. Przeszli podstawowy kurs strażaka ratownika. Najważniejszym było nauczenie ich tego, jak ewakuować ludzi z miejsc, gdzie dochodzi do wypadku czy pożaru - mówi łódzki strażak.
Choć to dla nas szokujące, w Kenii ludzie często nie wiedzą, jak wezwać pomoc. Nie ma tam jednego numeru telefonu, jak w Polsce (998, czy 112) i aby wezwać strażaków, trzeba znać numer komórkowy bezpośrednio do lokalnej jednostki.
W takich właśnie sytuacjach rozpoczyna się rola ochotników strażackich szkolonych przez instruktora Mariusza Marszała.
- Jeśli się pali, gdzieś na prowincji to strażacy nawet pół godziny szukają miejsca zdarzenia. Wolontariusze mają wtedy przeprowadzić ewakuację a jednocześnie wskazać zawodowcom dokładną lokalizację miejsca zdarzenia - opowiada instruktor. - Rozmawiają ze sobą przez łącza komórkowe, które działają tam znacznie lepiej niż w Polsce. W ten sposób naprowadzają wozy bojowe i zawodowców idealnie na miejsce zdarzenia - dodaje.
Wszyscy ochotnicy dostali też od PCM specjalne kamizelki, aby w razie pożaru, czy wypadku, uczestnicy nie mieli wątpliwości, do kogo zgłosić się po pomoc.
Jak wyglądało szkolenie?
Ochotnicy codziennie od godz. 8 do 16 brali udział w blokach szkoleniowych. Uczeni byli od podstaw. Najpierw dowiedzieli się jakie są obowiązki strażaków ochotników. - Później uczyłem ich krok po kroku, jak wygląda sprzęt ochronny, jak rozwijać węże gaśnicze - opowiada instruktor. Sam też przyznaje, że kurs mocno rozwinął jego swobodę w posługiwaniu się technicznym językiem angielskim, gdyż w Kenii obowiązują brytyjskie standardy również w oznaczeniach szerokości otworów czy symboli gwintów na zaworach strażackiego sprzętu.
- Anglicy szkolili tam wcześniej zawodowych strażaków z obsługi drabin strażackich. Kenijczycy zostali tak dobrze wyszkoleni przez Brytyjczyków, że na drabinach wyglądali jak kampania honorowa - śmieje się Mariusz Marszał.
Kolejnym etapem szkolenia były symulacje zdarzeń losowych. Mariusz wraz z drugim instruktorem nauczyli zawodowców, jak obsługiwać aparaty tlenowe i jak ich używać. Następnie zbudował im tor przeszkód, który musieli pokonać w pełnym obciążeniu sprzętem i w aparatach ochrony górnych dróg oddechowych. Ćwiczyli tak, jak strażacy w całej Europie. Oczywiście we współpracy z wolontariuszami.
PCPM zagwarantowało szkoleniowcom przeloty, ubezpieczenie i zakwaterowanie. Resztę musieli zorganizować sobie sami.
- Wynajęliśmy małe mieszkanko, bo było taniej niż w hotelu. Jedliśmy razem z miejscowymi strażakami w jednostce. Najbardziej smakowało mi mukimo, takie purre ziemniaczane z groszkiem w środku. Jedliśmy też baraninę i kozinę - mówi Mariusz Marszał. I dodaje, że jedzenie w Kenii jest znacznie lepsze niż w Polsce, bo wszystko jest przede wszystkim świeże i bez konserwantów.
- Ananasy gorące prosto z drzewa, czy małe banany smakują tutaj zupełnie inaczej - mówi instruktor. - Oczywiście wszystkich bardzo interesowało, czy u nas w Polsce rosną banany, i czy są one takie duże czy raczej małe - śmieje się.
W kolejnym tygodniu łódzki strażak zamienił się grupami z innym kolegą. Rozpoczął szkolenie dla dowódców jednostek zawodowych z całego hrabstwa Kiambu. Przyjechali, by od Mariusza uczyć się prowadzenia i dowodzenia akcjami ratunkowymi. Byli to strażacy z co najmniej pięcioletnim stażem zawodowym. W tym czasie drugi z Polaków prowadził kurs dla zawodowych strażaków.
- To co bardzo mnie uderzało, to ogromna radość życia mieszkańców, choć trzeba przyznać, że w Kenii jest bardzo niebezpiecznie. Dla nich słynne „hakuna matata” (red - nie martw się) jest jak dewiza życiowa. Starają się nie okazywać problemów, wszystko jest do załatwienia natychmiast. Nikt nie stwarza w Kenii sztucznych problemów - mówi łodzianin.
Najbardziej w pamięci z wyjazdu zapadła Mariuszowi wdzięczność Kenijczyków. - „Przyjechałeś z największym darem, jaki mogłeś nam kiedykolwiek przekazać” - powiedział mi jeden z kenijskich wolontariuszy. Wdzięczni byli, że ich uczę, w dodatku robię to w czasie wolnym. Dla nich to coś nie do przecenienia. Kenijczycy widzieli to nawet w kategoriach poświęcenia - mówi Mariusz Marszał.