Strajk wrócił na sesję Rady Miasta Bydgoszczy
Przez kilka godzin trwała wczoraj gorąca dyskusja o wtorkowym proteście kierowców MZK. Radni opozycji i związkowcy zarzucali prezydentowi, że nie rozmawiał z protestującymi.
Początkowo to radni Prawa i Sprawiedliwości chcieli zawnioskować o poszerzenie porządku obrad o informację dotyczącą ostatniej akcji protestacyjnej w MZK, jednak sam prezydent Rafał Bruski zdecydował wcześniej, że przedstawi ją radnym.
Rafał Grzegorzewski, zastępca dyrektora zarządu dróg miejskich drobiazgowo i niemal minuta po minucie przedstawił relację z 30 listopada oraz 1 grudnia. Przypomnijmy, że właśnie w pierwszy dzień grudnia od rana kierowcy MZK nie wyjechali na trasy.
- Już w poniedziałek opracowaliśmy plan awaryjny na wypadek, gdyby miało dojść do strajku. O godz. 3.50 we wtorek otrzymaliśmy informację, że tabor nie wyjechał na ulice. Do godz. 10-11 w mieście kursowało 40 autobusów rozdysponowanych na 12 najbardziej newralgicznych linii - relacjonował Grzegorzewski. Dodał też, że zapadła decyzja o ściągnięciu kolejnych 123 pojazdów z innych miast, na wypadek, gdyby strajk komunikacji miał się przedłużyć.
- Na terenie Bydgoskiego Centrum Wystawienniczego zabezpieczyliśmy parking dla autobusów, dla kierowców, którzy mieli do nas dojechać, były przygotowane 3 hotele. Każdemu też musieliśmy zapewnić pilota, bo przecież nie znali miasta - wymieniał wicedyrektor zarządu dróg i komunikacji publicznej. I podał, że tylko z tego tytułu koszty wyniosły 34 tysiące złotych. Gdyby akcja protestacyjna trwała do końca dnia, wzrosłyby do 72 tysięcy.
- W sumie utracone wpływy zarządu dróg sięgnęły 222 tysięcy złotych. Gdyby strajk trwał dzień dłużej, sięgnęłyby już ponad 430 tysięcy - informował Rafał Grzegorzewski.
Po raz pierwszy zabrał też głos wybrany niedawno na prezesa MZK Andrzej Wadyński. - We wtorek rano apelowałem do załogi o spokój i porządek. Kierowcy jednym głosem odpowiedzieli mi, że nie wyjadą - wyjaśniał. Dodał też, że nie ma praktycznych możliwości nakazania załodze pracy oraz, że za czas strajku kierowcom nie zostanie wypłacone wynagrodzenie.
Prezydent Rafał Bruski mówił natomiast, że o możliwości strajku dowiedział się od wojewody. - Byłem jednak spokojny i miałem nadzieję, że do strajku nie dojdzie. W końcu w Polsce obowiązuje prawo, które reguluje sposób rozwiązywania konfliktów, a strajk jest krokiem ostatecznym - przekonywał. Cytował też słowa Andrzeja Arndta, przewodniczącego Związku Zawodowego Pracowników Komunikacji Publicznej z 2008 roku, że w przyszłości do takich sytuacji nie będzie dochodzić. - Nie sądziłem więc, że ktoś będzie łamał prawo i narażał mieszkańców - dodał prezydent.
Jednak radni Prawa i Sprawiedliwości przekonywali, że można było uniknąć strajku. - Wystarczyło spotkać się z załogą, ale kiedy całe miasto już mówiło o strajku, pan udawał, że nie wie, o co chodzi - zarzucał Bruskiemu radny Marek Gralik. I dodał, że powodem strajku było desygnowanie Łukasza Niedźwieckiego na prezesa Miejskich Zakładów Komunikacyjnych.
Radny Gralik przekonywał też, że bydgoszczanie podeszli do strajku ze zrozumieniem i murem stanęli po stronie protestujących. - A pan w tym krytycznym momencie nie stanął na wysokości zdania - mówił do prezydenta.
Wtórował mu radny Rafał Piasecki: - Ta sytuacja pana przerosła. Poszedł pan na zwarcie z jedną szablą, zamiast je wcześniej przeliczyć.
- Głos mieszkańców był taki: byli źli, że nie mogli dojechać do pracy - argumentował Rafał Bruski.
Andrzej Arndt zaczął od przeprosin za protest. - Załoga stwierdziła jednak, że to była jedyna droga, by walczyć o swoje miejsca pracy - wyjaśniał. Dodał też, że wtorkowy protest nie był organizowanym strajkiem, a buntem kierowców i to nie związki zawodowe były jego organizatorem.
- Skoro większość załogi należy do związków, to mówienie, że nie byliście organizatorem protestu, jest obłudą. Nikt dziś nie chce się przyznać do strajku, bo wiadomo, że był nielegalny - mówił prezydent. - Nie może być tak, że jeśli komuś nie spodoba się prezes, to nie dostarczy wody, ciepła czy nie odbierze śmieci - dodał Rafał Bruski.