Strach trzyma ludzi mocno. I przesuwa granice [rozmowa]
Polskie matki przyjęły na siebie rolę strażniczek ambicji swoich córek - mówi Eliza Sarnacka-Mahoney. - Dla nich było za późno, ale nie miały zamiaru pozwolić, by córki zmarnowały szansę.
Lubi pani słowo sukces?
Przeraża mnie. W dzisiejszych czasach podszyte jest tak wielkim ładunkiem zewnętrznych oczekiwań, warunków, które trzeba spełnić, by w oczach innych być uznanym za człowieka sukcesu, że z góry zakłada podejmowanie działań i przyjmowanie postaw, które mogą być niezgodne z kanonem naszych wartości. Jestem dziennikarką, wiem jak to jest, gdy w imię jakichś celów wymaga się od nas kompromisu. To człowieka niszczy. Nie ma nic gorszego niż trwać w układach, w których trzeba się sprzeniewierzać samemu sobie. Po drugie, słowo „sukces” automatycznie wiąże się ze słowem „sława” - bardzo problematyczne i skomplikowane zjawisko.
Już dziecko wie, że aby osiągnąć sławę, nie trzeba być ani najzdolniejszym, ani najpiękniejszym. Ważniejsze są znajomości, układy i pieniądze, które pomogą w wykreowaniu pożądanego wizerunku.
Mieszka pani w USA. Czym jest dla pani sukces w Polsce, a czym w Stanach Zjednoczonych?
Sukces w Polsce wydaje mi się o wiele bardziej „agresywny” i „drapieżny” niż w Ameryce. Widzę większą desperację, by ten sukces osiągnąć. Polska młodzież jest na punkcie sukcesu i sławy zafiksowana. Dla większości wizja dorosłego życia to właśnie sukces i to pojmowany bardzo płytko, stereotypowo: pieniądze oraz sława. Tylko mała część mówi o tym, że chciałaby się rozwijać. To oczywiście efekt (defekt) naszej narodowej psychiki, pewnie też spadek po latach komunizmu. Wciąż nie dorośliśmy do tego, a może brak nam odwagi, by doceniać i nagradzać indywidualizm. Wolimy inwestować w „sprawdzone” recepty, także te na sukces. Mieszkam w USA od dwudziestu lat i widzę, że choć sukces jest dla Amerykanów bardzo ważny, jest w nim mniej histerii, więcej pragmatyzmu i wspomnianego indywidualizmu. Powszechny jest też sposób myślenia, który w Polsce dopiero raczkuje, że sukces w pracy zawodowej a w życiu prywatnym to dwie odrębne sprawy. Jeden nie gwarantuje i nie warunkuje drugiego. To jest wyzwalające i uzdrawiające myślenie, zwłaszcza dla kobiet. Nie muszą brać udziału w wyścigu szczurów, jeśli to nie ich bajka, żeby mieć poczucie, że odnoszą sukces. Sukcesem może być odchowanie dzieci i zostanie dla nich na kilka lat w domu, realizowanie jakiejś pasji, wolontariat, podróże. Podejrzewam, że o osobie, która poświęciłaby dwa lata życia na budowę szkół dla dziewcząt w Ugandzie, mało kto powiedziałby w Polsce, że „odniosła sukces”. Miałam sąsiadów, którzy właśnie tego dokonali i uważali za swój ogromny sukces.
W pani najnowszej powieści „Kreacja” bohaterki za wszelką cenę chcą ten sukces osiągnąć. Jak je pani znalazła?
Żadna z postaci nie jest wzorowana na jednej osobie. Każda ma jakieś cechy, z którymi zetknęłam się w prawdziwym życiu. Najbliższa jest mi postać Gabrieli, emerytki. W jej historii zawarłam mnóstwo osobistych obserwacji starszego pokolenia w Polsce. Z tą postacią pracowało mi się najlepiej, od początku była bardzo wyrazista. W życiorysach bohaterów obracających się w medialnym świecie na pewno znalazło się echo jakichś prawdziwych historii, które wpadły mi w ucho, ale ostatecznie każda postać - oczywiście z wyjątkiem dwóch słynnych monarchiń europejskich - jest wytworem mojej wyobraźni. Nie identyfikuję się mocniej z żadną z moich bohaterek. Nie wyposażyłam żadnej z nich w komplet własnych cech. Chciałam dać wszystkim postaciom, nawet tym odpychającym, równe prawo głosu. Jak autor wkłada w książkę siebie, to ma czasem ciągoty, żeby tej postaci dawać ulgowy bilet, bo to przecież on sam. Mnie chodziło o to, by pokazać, że wszystkie postawy, idee i zwłaszcza wybory mają prawo istnieć, bo są czymś uzasadnione.
Konsekwencją jest często kryzys wartości. Czy pani zdaniem dzisiejszy świat predysponuje nas do tego kryzysu bardziej niż kiedyś?
Jestem przekonana, że filozofowie pokręciliby przecząco głowami i powiedzieli: człowiek zapadał na kryzysy egzystencjonalne, od zawsze. Ma to wpisane w naturę. Ale uważam, że dzisiejszy świat mocniej na nas naciska. Wymaga, by właśnie ukrywać się za maskami, stwarzać wokół siebie pozory. Sądząc po formach kultury i komunikacji, którą preferujemy (lub którą pozwoliliśmy sobie zawiązać dookoła szyi, każdy niech pomyśli, które tłumaczenie bardziej mu odpowiada), człowiek nigdy nie był tak pewny siebie i zakochany w sobie jak dzisiaj. Ale czy to jest stan prawdziwy czy raczej „zaaranżowany”, bo jesteśmy szantażowani sączącym się zewsząd medialnym przekazem, że tylko silni i pewni siebie mają na coś szanse? Proszę zwrócić uwagę - gdzie dzisiaj podziali się introwertycy? Nie ma ich. Zniknęli. Nikt nie jest introwertykiem, bo cechą takiej osobowości jest wycofanie się, refleksja. Tymczasem głębsza refleksja może podkopać naszą pewność siebie i odebrać nam siły. Lepiej więc za dużo nie myśleć, nie analizować, tylko sięgać po gotowe rozwiązania. Niestety, udawanie kogoś, kim się nie jest, pościg za tym, co nie jest dla nas faktyczną wartością, to bieg na krótką metę. W pewnym momencie zawsze przyjdzie załamanie, wypalenie. Coś, co coraz więcej ludzi i to w coraz młodszym wieku zna z autopsji. W głowie robi się wtedy totalna dziura. Przychodzi nie tylko kryzys wartości, ale i osobowości.
Jeden z bohaterów mojej książki, aktor, który w oczach świata odniósł ogromny sukces, w pewnym momencie nie wie jak ma odpowiedzieć na podstawowe pytanie: kim ja w ogóle jestem?
I dlatego w swojej książce zdecydowała się pani podjąć próbę rozliczenia świata z tego, że każe nam tak bezwzględnie dążyć do sięgnięcia po jak najwięcej?
Wchodziłam w dorosłość w momencie, gdy po dekadach życia ze skutymi rękami w końcu można było zacząć po coś sięgać. To wtedy zakwitł nam na narodowej glebie ten niefortunny mit, że jesteśmy tym, ile zdołamy dla siebie zagarnąć. Polskie matki niebywale się na tym polu wykazały, bo przyjęły na siebie rolę strażniczek ambicji swoich córek. Dla matek na robienie kariery oraz pościg za sukcesem i sławą w nowoczesnym wydaniu było już za późno, ale nie miały zamiaru pozwolić, by córki zmarnowały swoje szanse. To matki dzisiejszych czterdziesto- i trzydziestolatek były dla nich najsurowszymi sędziami. Przekonywały, że iść do celu trzeba za wszelką cenę i karierę trzeba robić za wszelką cenę. To nasze matki namawiały nas do bezwzględności, nauczone skądinąd własnym doświadczeniem zawodowym w patriarchalnych polskich realiach, że kobieta musi być od mężczyzny dziesięć razy lepsza, dwadzieścia razy zdolniejsza i o wiele bardziej zdeterminowana, żeby dojść do tego samego co on. Jeżeli moje bohaterki nie mają skrupułów, jeśli skoncentrowane są wyłącznie na sobie, jeśli z rozmysłem zakładają maski, by osiągnąć cel, to dlatego, że taki otrzymały przekaz od starszego pokolenia.
Przeciwstawia pani w książce obraz singielki i matki Polki. Ani jedna, ani druga kobieta nie znajdują jednak szczęścia, a ich dążenie do sukcesu życie boleśnie weryfikuje.
Mark Twain, którego osobiście najbardziej cenię za poczucie humoru i błyskotliwe aforyzmy, powiedział: „Dwa najważniejsze dni w życiu człowieka to ten, kiedy się urodził i ten, kiedy zdał sobie sprawę, po co się urodził”. Żeby dowiedzieć się po cośmy się urodzili, trzeba zrobić dwie rzeczy. Poznać siebie i swoje prawdziwe cele oraz zebrać się na odwagę, żeby po te cele sięgnąć. Główne bohaterki mojej książki nie podjęły jeszcze tych wyzwań. Ludzie, którzy wiedzą, gdzie jest ich miejsce w życiu, w książce są i tacy bohaterowie, muszą jednak sprawdzić, co się dzieje, gdy na drodze do naszych celów stają cele innych. Jakich to wymaga od nas kompromisów i czy jest granica, której nie warto przekraczać. Łatwiej wszystko powiedzieć niż wykonać, bo dzisiejszy świat wcale nie chce, żebyśmy szli własną drogą. Epoka antropocenu przeszła w nową - konsumocenu, konsumpcja jest dzisiaj główną działalnością człowieka. Człowiek jest słaby. Konsumujemy newsy o celebrytach, naśladujemy ich styl życia, bo nie mamy siły, żeby być sobą.
Ale co takiego jest w dzisiejszym człowieku, że celebryci i ich świat blichtru pociąga nas nawet wtedy, gdy poznajemy cenę, którą płacą za swój sukces i sławę?
Amerykanin James Houran wymyślił kilka lat temu kwestionariusz, który „mierzy” stopień naszej obsesji na punkcie celebrytów. Postawił tezę, że kult celebrytów wynika z naszej potrzeby posiadania w życiu autorytetów, z którymi chcemy się identyfikować. Grupa najefektywniej działa wtedy, gdy istnieje w niej podział obowiązków oraz hierarchia. Dawniej tym autorytetem był król, faraon, przywódca wojskowy, a dzisiaj, w erze zalegalizowanego narcyzmu, to celebryci. Oni sankcjonują naszą wiarę w to, że jeśli tylko wystarczająco się postaramy, założymy konkretną maskę i dobrze odegramy naszą rolę, staniemy się równie idealni, bogaci, szczęśliwi i wpływowi jak oni.
Może Ameryka tak bardzo się wzbogaciła i stała się taką obietnicą szczęścia właśnie z tego powodu, że ludzie tam przyjeżdżający zakładają maski?
Rzeczywiście, w nowym miejscu i w nowych realiach człowiek może - dosłownie - stać się kim tylko chce. Jeśli założy i potem nigdy swej maski nie zdejmie, nikt nie będzie wiedział, że to nie jego prawdziwa twarz. Mit „Ameryki, w której wszystko jest możliwe” napędzany jest opowieściami o milionerach, którzy dopiero po przyjeździe do USA osiągnęli sukces, np. Szwed John Nordstrom, Polak Maxwell Kohl, Węgier Joseph Pulitzer. W swoich rodzinnych krajach żyli przeciętnie. To skłania do refleksji, że w Ameryce musieli się odważyć na coś, na co we własnym kraju z jakichś przyczyn nie było ich stać. Niestety, nigdy się nie dowiemy, jak potoczyłyby się ich losy, gdyby nie emigrowali.
Może i tak odnieśliby sukces?
Wierzę w inną teorię. Ludzie, którzy decydują się na emigrację, oczywiście, jeśli nie są azylantami politycznymi lub religijnymi, są wyposażeni w cechy osobowości, które na pewnym sprzyjającym gruncie dochodzą do głosu i zaczynają kierować ludzkim działaniem, np. stanowczość, chęć podejmowania ryzyka, wytrwałość w dążeniu do celu, także umiejętność noszenia maski, jeśli trzeba. Ameryka nagradza ludzi pracowitych i upartych. I indywidualistów. Za mojego dzieciństwa, kto mógł, usiłował wyjechać do USA, żeby zarobić. Tylko że to wcale nie było „kto mógł”. Wielu mogło, a jednak się nie zdecydowało. Mam przykłady we własnej rodzinie. Nie każdy nadaje się na emigranta. I tutaj jest chyba sedno sprawy. Nie każdy emigrant zakłada maskę. Większość raczej jej nie zakłada i dlatego w Ameryce mamy taką różnorodność oraz przyzwolenie na tę różnorodność, klimat tolerancji dla inności, odrębności.
Myśli pani, że ten sposób myślenia może się zmienić, zwłaszcza teraz, gdy w Stanach wybory wygrał Donald Trump, a w Europie do głosu coraz częściej dochodzą populiści?
Amerykanie są zdolni, ale nie myślę, że aż tak, by w ciągu krótkich czterech lat udało im się zmienić w kogoś totalnie innego niż są obecnie. Populizm, czyli podgrzewanie wśród ludzi przekonania, że są kontrolowani przez skorumpowane władze, żeruje na ludzkim lęku, który może mieć różne źródła. Wszyscy boimy się terroryzmu obierającego sobie za ofiary niewinnych, przypadkowych ludzi. Amerykanie na pewno jednak nie boją się swej różnorodności. Traktują ją jako dziedzictwo narodowe. Nie wypowiadam się w imieniu Europy, natomiast antyimigracyjna retoryka Trumpa i innych tutejszych populistów ma granice i jeśli nie będą uważać, rozbiją sobie o nie głowę. Nie wykluczam, że strach trzyma dziś ludzi za gardła tak mocno, że te granice się przesunęły. Pytanie brzmi: o ile?
Przyzna pani jednak, że Trump jest mistrzem kreacji? Jak to możliwe, że tak wiele osób dało się na nią nabrać? Co takiego stało się w społeczeństwie, że osoby pokroju Trumpa mają świat w garści?
Im większe poczucie zagrożenia, tym bardziej przyciągają nas przywódcy, którzy emanują pewnością siebie. A jak zagrają na najczulszych społecznych strunach, obiecają natychmiastową poprawę losu, wskażą palcami wszystkich „winnych”, przez których nasze życie nie jest takie dostatnie i wygodne, jakie powinno być, zachowujemy się jak dzieci, które w chwili przybycia osoby dorosłej oddychają z ulgą i uznają, że one już o nic nie muszą się martwić. Dorośli wszystko wiedzą i załatwią. Kreowanie wizerunku politycznego zawsze było w Ameryce bardzo ważne, bo w przeciwieństwie do polityki w Europie, partio-centrycznej, amerykańska polityka to polityka osobowości. A że dożyliśmy czasów, że polityka też zmieniła się w show, więc wygrywają ci, którzy najlepiej w nim grają.