Stephane Antiga: - Warszawa to mój dom [wywiad, zdjęcia]
Od 2007 roku mieszka w Polsce. Przez 7 lat grał w siatkówkę, kolejny, trwający etap, to trenowanie naszej kadry. To prawie jedna czwarta życia Stéphane’a Antigi, który w środę obchodził 40. urodziny
- Ogląda pan polskie seriale?
- Nie, prawie wcale nie oglądam telewizji. Dzięki temu z rodziną możemy więcej czasu spędzać razem. Wyjątkiem są mecze siatkówki, czasem tenisa. No i ostatnio oglądałem mistrzostwa Europy w piłce ręcznej. Bardzo mi się podobały.
- Liczyłem, że ogląda pan losy inżyniera Karwowskiego w „Czterdziestolatku” i nuci sobie pod nosem: „Czterdzieści lat minęło, jak jeden dzień...”.
- (śmiech) Nie znam tego serialu, piosenki też. Zresztą, nie myślę o tym, ile mam lat. To okrągła rocznica, ale nie zamierzam robić jakichś podsumowań. Dla mnie najważniejsze jest, że jestem zdrowy i mam drugą pracę, czyli po byciu zawodnikiem zostałem trenerem. Wiedziałem, że to ogromne wyzwanie i odpowiedzialność, ale zastanawiałem się, czy mi to będzie odpowiadało. Dziś zdecydowanie mogę powiedzieć, że kocham swoją pracę.
- A ma pan w niej czas na nurkowanie?
- O tak, to moja pasja, chociaż jest bardzo niebezpieczna. Wymaga regularnego treningu. Zwykle nurkuję na wakacjach, gdy jesteśmy w kraju, gdzie morze jest „przezroczyste”. Ale rzeczywiście nie mam zbyt wielu okazji. Ostatni raz chyba w zeszłym roku. Po Final Six Ligi Światowej w Rio de Janeiro poleciałem na Majorkę. Ale byłem za bardzo zmęczony, do tego długo nie trenowałem, więc nie nurkowałem zbyt głęboko.
- Rozmawiamy po polsku. Wiadomo, że od dawna nie ma pan problemów z naszym językiem. Ale pytając o seriale, zastanawiałem się, jak uczył się pan polskiego. Często można spotkać się z opinią, że obcokrajowcy w nowym miejscu zaczynają od oglądania telewizji.
- U mnie tak nie było. Jedyne co, to słuchałem radia w samochodzie, ale żeby jakieś specjalnych lekcji, to nie. Na kurs językowy nie chodziłem. Poznawałem polski podczas codziennego funkcjonowania. Od pierwszego dnia tutaj starałem się z każdym złapać kontakt. Nie chciałem się zamykać i szukać przyjaciół tylko wśród Francuzów. Oczywiście, poznałem ich wielu, ale mamy też duże grono znajomych z innych krajów. Tak naprawdę nie ma znaczenia, jakiej narodowości jesteś.
- Przyjeżdżając do Polski, było dla pana ważne, żeby poznać język?
- Tak, tylko przypomnijmy sobie mój pierwszy sezon w Bełchatowie. Trenerem Skry był Daniel Castellani, który mówił po hiszpańsku albo po włosku. W zespole był Fin Janne Heikkinen, który rozmawiał po włosku lub angielsku, Kanadyjczyk Dan Lewis tylko po angielsku, Brazylijczyk Alex Damiaony po hiszpańsku i włosku. Do tego wielu Polaków znało angielski i włoski. Nie miałem więc potrzeby nauki języka polskiego. Znałem włoski, hiszpański i angielski. Poza tym nie myślałem, że zostanę tu na dłużej. A w tym roku będzie dziewięć lat! W tamtym czasie starałem się poznawać pojedyncze zwroty, ale kiepsko mi to wychodziło. Z czasem zaczęło się to zmieniać, a jak trafiłem do Bydgoszczy, gdzie polski był już potrzebny, zacząłem go bardziej poznawać.
- Początki były trudne?
- Nie, zaczynałem od najprostszych rzeczy. Zwykle używałem polskiego na boisku albo w restauracji. Czasem wychodziło zabawnie, ale nie wstydziłem się, niby czemu? Poza tym Polacy bardzo pozytywnie reagują, gdy próbuje się mówić w ich języku.
- Miał pan obawy przed przyjazdem tutaj?
- Jeszcze nim otrzymałem ofertę ze Skry, myślałem, że Polska to kraj jak Rosja czy Ukraina. Zmieniło się to po pierwszych meczach w Lidze Mistrzów, które tutaj graliśmy. Widziałem, że ten kraj jest inny. Lepszy. Jasne, jest zimno, czasami pada śnieg, ale jest fajnie (śmiech). Gdy podpisałem umowę, znajomi byli zdziwieni i pytali mnie, dlaczego Polska. A w kolejnych latach wielu z nich chciało też tutaj grać. Dla siatkarza to jedno z lepszych miejsc na ziemi. Mnóstwo Polaków kocha tę dyscyplinę, do tego poziom ligi jest wysoki. Przez te wszystkie lata przez moment nie żałowałem tego ruchu. Sportowo wygrałem wiele, rodzina jest zadowolona, zostałem trenerem i zdobyliśmy mistrzostwo świata. Wątpię, czy we Francji byłoby to możliwe.
- Wspomniał pan o dziewięciu latach. Szmat czasu. Czuje się Pan Francuzem, Polakiem?
- Europejczykiem. Grając w siatkówkę, mieszkałem we Włoszech, w Hiszpanii. Byłem w drużynach z zawodnikami wielu narodowości. Zewsząd i od każdego brałem cząstkę kultury. Dzięki nim mogłem się rozwijać.
- A gdy wraca pan do domu, do Paryża...
- (śmiech) Do domu? Mój dom to Warszawa. Drugi Majorka. Paryż to w tej chwili trzeci dom.
- A zmienił się on, odkąd pan w nim dorastał? Szczególnie w kontekście niedawnych zamachów terrorystycznych.
- To było straszne, ale na szczęście jest już spokojnie. Po czymś takim musiała nastąpić zmiana. Więcej ludzi się boi, ale stara się żyć normalnie. To ważne, bo nie można dać się zastraszyć. Tak, żeby groźba ataku stała się obsesją. Większe prawdopodobieństwo śmierci jest podczas prowadzenia samochodu, niż w zamachu terrorystycznym. Trzeba zrobić wszystko, żeby takie wydarzenia nie miały już miejsca.
- Które życie jest lepsze, zawodnika czy trenera?
- Jeszcze nie wiem. Na pewno łatwiej jest być zawodnikiem. Oczywiście nie chcę powiedzieć, że kariera siatkarza to pestka. Po prostu mniej rzeczy masz wtedy na głowie. Ja miałem takie szczęście - z czego jestem bardzo dumny - że przez całą karierę była ze mną rodzina. Nawet wtedy, gdy ze Stéphanią zostaliśmy rodzicami. To nie jest łatwe, kiedy zaczynasz grać za granicą. Przeprowadzka, aklimatyzacja w nowym otoczeniu...
- Załóżmy, że jest pan bezrobotny i chce sobie zrobić na jakiś czas urlop. Zostaje pan w Polsce?
- Zastanawiałem się nad tym. Podoba mi się życie w Warszawie. Moja rodzina czuje się tu bardzo dobrze. Nasze dzieci chodzą tutaj do szkoły, świetnie mówią po polsku. Podczas Euro w piłce ręcznej, gdy Polska grała z Francją, kibicowali Polakom. Jak oglądają mecz Hiszpanów z Francuzami, to ściskają kciuki za Hiszpanów. Francja to ich trzeci kraj, gdzie mieszka nasza rodzina i który odwiedzamy w święta. Dlatego jeśli nie wydarzy się nic niespodziewanego, nie będziemy na siłę zmieniać naszego życia, które jest uporządkowane. Tylko zaznaczmy, że nie czekam na koniec umowy z kadrą (śmiech).
- W poprzednim roku poziom gry reprezentacji był czasem kosmiczny. Jednak na igrzyska jeszcze nie awansowała.
- Nie chcę, żeby zabrzmiało to jak usprawiedliwienie, bo nigdy go nie szukam, ale nie było łatwo po mistrzostwach świata odbudować drużynę. Przecież odeszli Mariusz Wlazły, Paweł Zagumny i Michał Winiarski, kontuzje mieli Karol Kłos i Piotrek Nowakowski. Mimo to udało się zbudować zespół, który fajnie gra. OK, nie wygraliśmy Pucharu Świata, Ligi Światowej i mistrzostw Europy, ale przegrywaliśmy minimalną różnicą. Dwa punkty w jedną czy w drugą stronę i byłoby inaczej. Ani razu nie przegraliśmy w sposób, którego powinniśmy się wstydzić, żebyśmy przyznali, że zagraliśmy dramatycznie. Ostatnio w Berlinie z Francją przegraliśmy 0:3, ale czy byliśmy gorsi? Wielu zawodników zaczęło odgrywać większe role i się w nich sprawdzili - Mateusz Mika, Rafał Buszek, Karol Kłos, Fabian Drzyzga, Bartek Kurek jako atakujący, Mateusz Bieniek, Grzesiek Łomacz... Mamy świetnych libero. Jest fajna grupa ludzi. Oczywiście, oczekiwania wobec nas są bardzo wysokie i my o tym wiemy, ale poziom na świecie jest wysoki i wyrównany. Francja, Brazylia, USA, Serbia, Rosja, nawet Niemcy - każdy z nich może wygrać. To fajne wyzwanie i motywacja do dalszej pracy.
- Mówi się, że w tym ostatnim meczu z Niemcami narodziła się „drużyna”. Pan to widział?
- Widziałem i to nie tylko w tym spotkaniu. Zespół był ogromnie zmotywowany. A przygotowania nie były do końca po naszej myśli. Kubiak i Mika mieli urazy. Kilku innych zawodników też co chwilę zgłaszało drobne dolegliwości. Trudno się wtedy trenuje. Do tego dochodzi zmęczenie. Sezon jest szalony, formuła PlusLigi jest taka, że nie ma kiedy zdjąć nogi z gazu. Ale ten system też jest fajny, bo każdy mecz jest ważny, co powoduje większą presję. To zaprocentowało w Berlinie. Nie spodziewałem się, że zespół tak zareaguje i zagra na takim poziomie. Natomiast zwycięstwo w ostatnim meczu jest bardzo pozytywne. Do Tokio pojedziemy po bilety do Rio. To marzenie nie tylko kibiców, ale i nasze.
- Turniej w Japonii rozpocznie się 28 maja. PlusLiga zakończy się 9 kwietnia, a później zespoły o miejsce będą rywalizowały w parach; najpóźniej skończą 2 maja. Wystarczy czasu na regenerację i przygotowania?
- Idealnie byłoby mieć dwa miesiące. Dwa tygodnie urlopu, potem treningi. Ale tak nie ma. Będzie za to duże zmęczenie, emocje i doświadczenie, które w Japonii może być kluczem. Rozegramy tam siedem meczów po długiej podróży i zmianie czasu. Inne zespoły mogą to znieść gorzej od nas. W Berlinie Francja po spotkaniu z nami z Rosją nie wyglądała już tak dobrze i przegrała.
- Jeśli Polska awansuje na igrzyska, w Lidze Światowej da pan odpocząć najlepszym?
- To możliwe, ale mam przeczucie, że zasady zostaną zmienione i nie będzie można wystawić różnych zespołów w fazie interkontynentalnej i później w Final Six. Zobaczymy. Gry w finale jesteśmy pewni jako organizator. Byłaby okazja, żeby niektórzy odpoczęli po turnieju w Japonii. W końcu priorytetem będzie Rio de Janeiro.
- Ze względu na napięty terminarz kadra jest już zamknięta?
- Nie, cały czas biorę pod uwagę nowych graczy. W Berlinie nie mogłem ich sprawdzić. Tam liczyła się mentalność, której nie było gdzie wcześniej sprawdzić. W Tokio będzie podobnie. Prawdopodobnie przed wylotem do Japonii odbędzie się memoriał Huberta Wagnera. Zobaczymy, czy to wystarczy, by sprawdzić kogoś nowego.
- Bierze pan pod uwagę, że ktoś ze starych mistrzów świata wróci?
- Jest taka możliwość. Rozmawiamy. Ale ci starzy - ty ich tak nazwałeś! (śmiech) - muszą być zmotywowani. Gotowi na kolejne wyzwanie, dodatkowe obciążenie i brak wakacji. Muszą się w to zaangażować w 100 procent. Po drugie, muszą pokazać, że są lepsi.
Tomasz Biliński